Już ten pierwszy weekend 16. edycji T-Mobile Nowe Horyzonty pozwala stwierdzić, że jest to lepszy festiwal niż poprzedni. Nie dość, że filmy z jednym wyjątkiem nie zawodzą, to pojawiły się już trzy, które zapamiętam na długie miesiące.
Z najbardziej pozytywnym nastawieniem podchodziłem do Po burzy Hirokazu Koreedy – film nie zawiódł, ale zabrakło w nim nieco magii, którą Koreeda serwował przy okazji poprzednich propozycji nowohoryzontowych, szczególnie Jak ojciec i syn. Pozytywnie zaskoczył z kolei Alain Guiraudie, którego W pionie zachwyciło mnie ilością celnych spostrzeżeń na temat samotności i życia w potrzasku. Oczywiście reżyser Nieznajomego znad jeziora nie mógł sobie odmówić dosadności, ale przynajmniej miał coś ciekawego do powiedzenia.
Jednak to nie były najważniejsze z dotychczasowych filmowych wydarzeń. Zacznijmy w kolejności chronologicznej – dobrą serię otworzył wielki Ken Loach i jego nagrodzony Złotą Palmą Ja, Daniel Blake. To opowieść o charakterze dydaktycznym. Jednak należy zaznaczyć, że Loach przypomniał sobie w niej jak to jest być wielkim filmowcem, a nie tylko reżyserem-publicystą działającym w słusznej sprawie. Genialnym pomysłem było obsadzenie w roli głównej znakomitego komika Dave’a Johnsa, który dzięki swojemu doświadczeniu komediowemu stworzył wiarygodny i bardzo złożony portret człowieka zniszczonego przez nieczuły system pomocy społecznej. Ken Loach wrócił w formie niewidzianej u niego dawno.
Potem przyszedł czas na Tomasza Wasilewskiego i jego nagrodzone w Berlinie za scenariusz Zjednoczone Stany Miłości. W swojej zapowiedzi wyraziłem wątpliwość, czy Wasilewski będzie w stanie dokonać podobnej przemiany jak Xavier Dolan w przypadku Mamy. Potrafił! United States of Love to złożone, konsekwentnie skonstruowane kino, pokazujące potencjał reżysera, który jest genialnym obserwatorem rzeczywistości, umiejącym z nawet najdrobniejszych gestów i spojrzeń wydobyć bardzo skrajne emocje. Tak dużej niespodzianki w polskim kinie nie było od czasu Body/Ciało, z tą jednak różnicą, że Wasilewski jest jeszcze bardziej odważny niż Szumowska. Pokazuje swoje fascynujące, ewidentnie ubóstwiane przez siebie kobiety na skraju przepaści, w chwilach największej samotności i złej życiowej passy. Aktorki, które wybrał z zadania wywiązały się znakomicie, szczególnie fantastycznie zimna Magdalena Cielecka i najlepsza z całego filmu Dorota Kolak. Będzie o tym filmie jeszcze głośno. Niedługo przecież Gdynia.
Największą petardą okazał się przybysz z Rumunii – film Cristi Puiu Sieranevada. Pomysł i realizacja jest wręcz banalnie prosta. Kamera stoi w przedpokoju mieszkania i podpatruje ludzi, którzy zebrali się w nim z powodu stypy. Umarł ojciec głównego bohatera Larego. Nie wiem, jak to Puiu zrobił, ale pierwszy raz od wielu lat poczułem się tak, jakbym oglądał na ekranie własne życie. Każda wigilia czy innego rodzaju spęd rodzinny mógłby wyglądać właśnie tak, jak w Sieranevadzie. Szczególnie jeśli myślimy o naszej części Europy, która jeszcze pamięta czasy komunizmu. Pewnie w większości familii znajdzie się jakiś obrońca starego porządku oraz jego zagorzały przeciwnik, który większości rzeczy dowiedział się z książek. Będzie też furiat, ekspert od wszystkiego i wyznawca teorii spiskowych. Puiu oczywiście przejaskrawia całą sytuację, podziały przy stole i na pokoje. Jednak jest w tym filmie tyle trudnej prawdy, że nie sposób oderwać wzroku od ekranu. Co ważne Puiu wie, jak przełamać tę klaustrofobiczną, ciężką atmosferę naturalnie serwowanym, genialnym humorem, którym puentuje film w jednym z najwspanialszych finałów, jakie kiedykolwiek widziałem w kinie. Potrzeba nam więcej takich ludzi, jak Lary!
A co przyniosą następne dni festiwalu? Już się doczekać nie mogę. Czas na Philippe’a Morę!