Czas Krwawego Księżyca – DKF w DCF

Jeśli ktoś miałby wziąć się za dekonstrukcję amerykańskiego mitu założycielskiego, to Martin Scorsese jest najwłaściwszą osobą do tej roboty. Mimo, że „Czas Krwawego Księżyca” to nie jest kino gangsterskie, to reguły gry są bardzo podobne. Święto Dziękczynienia, czyli jedzenie indyka na grobach wymordowanej ludobójczo rdzennej ludności Ameryki Północnej (zwanych Indianami od „Indii”) to tylko symboliczny fragment tej groteskowej farsy. A jak wiemy – jak Scorsese uderza, to uderza mocno. I celnie. Adaptując książkę Davida Granna o tym samym tytule, dokonuje on twórczego rozwinięcia materiału wyjściowego. Z reportażu szyje on wielowarstwową fabułę opartą na znacznie rozbudowanej względem oryginału postaci Ernesta Burkharta granej przez Leonardo DiCaprio. Rys historyczny tej przypowieści jest spektakularny i rozłożony na wiele lat. Od razu uprzedzam, że 3,5 godziny seansu przelatuje niczym indiańska strzała. Wielka to sztuka przy takim metrażu i tematyce. Marty jednak nie bierze jeńców i robi wszystko po swojemu. Ciężko mi znaleźć scenę, która nie kreśli niezbędnej linii uzupełniającej historyczny krajobraz tej makabrycznej opowieści. Dla wielu może to być wyjście z ich strefy komfortu. Tym bardziej polecam im wybrać się na tę wycieczkę.


Krótko – film uderza tam gdzie boli i nie traci czasu na półśrodki, ani półprawdy. Tutaj na klatę trzeba wziąć wszystko. DiCaprio dowozi tutaj prawdopodobnie nową najlepszą rolę w swojej dotychczasowej karierze. Wydaje mi się, że musiał w tej roli donieść aktorsko jeszcze więcej niż jako Jordan Belfort w „Wilku z Wall Street”. Metamorfoza jest twarzy, gestów, akcentu i sposobu bycia to coś na miarę Marlona Brando (którego niejednokrotnie przypomina w tej roli). W jednej zagranicznej recenzji przeczytałem idealnie trafiające w punkt określenie tej postaci (fani moich angielskojęzycznych wstawek będą zadowoleni) – boderline moron. Jestem zdania, że ten efekt mógł się udać dzięki niezwykle magnetycznej prezencji Roberta De Niro. Co jak co, ale chemia pomiędzy tymi aktorami to rzecz z miejsca epicka. Po raz pierwszy, dwóch „wychowanków” Scorsese spotyka się wreszcie w jednym filmie. I to w tak zantagonizowanych rolach. Nie chcąc nic zdradzać, nie wolno mi wchodzić w szczegóły. Lilly Gladstone jako Mollie to bez wątpienia największe aktorskie odkrycie tego sezonu. To też centralna postać całej tej ponurej intrygi.


Wiele jest w tym filmie do odkrycia. Film jest rewersem przysłowiowego „niedzielnego wyjścia do kina”. Tu trzeba przyjść wypoczętym, z ostrym umysłem i pewną dawką pokory. Scorsese nakręcił epokowy film, który z miejsca wchodzi do kanonu wielkiego światowego kina. Film, który rozlicza USA z wielu trupów w szafie. I tak jak w „Wilku z Wall Street” chciwość prowadziła do ekscesu, tak tutaj skręca w dużo mroczniejsze alejki historii.


Są filmy, które warto zobaczyć, a są filmy które należy zobaczyć. To ten drugi.

Start typing and press Enter to search