Kolejne filmy na rozkładzie to: „Transformers 3„, „Nic do oclenia” oraz „X-Men: Pierwsza klasa„.
Michael Bay przyzwyczaił do tego, że na trzy filmy średnio jeden mu się udaje. Tym większa szkoda, że prawo serii przypadło na całość trylogii o Transformersach. Po świetnym pierwszym filmie nastąpiła niestety równia pochyła. Drugi film zmęczył mnie niemiłosiernie. Miałem nadzieję, że trzeci nieco poprawi moje samopoczucie. Niestety zmęczył mnie chyba jeszcze bardziej niż drugi. W poprzednim mieliśmy w istocie jeden wielki 2,5-godzinny teledysku z wykorzystanymi do granic możliwości efektami specjalnymi. Tutaj mamy to samo w jeszcze większym natężeniu. W dodatku jest nudno, akcja kompletnie nie trzyma się kupy, aktorzy szarżują a efekty nie wciskają tak w fotel jak przy części pierwszej. Dlaczego? Bo z jednej strony jest ich po prostu za dużo, z drugiej zaś podane są one w tak chaotyczny, pozbawiony stylu sposób, że nie wiadomo na czym się koncentrować. Warto zwrócić uwagę na kończącą film (czy rzeczywiście?) film bitwę o Chicago, która ani nie zachwyca wizualnie, ani nie jest interesująca, ani nie trzyma w napięciu. A trwa o zgrozo bez mała 45 minut!!! Michael Bay nie jest Peterem Jacksonem i nie można mu wybaczyć takiego rozciągnięcia w czasie w istocie jednej sekwencji. „Transformers 3” jest filmem co najmniej tak samo złym jak część druga, jeśli momentami nawet nie gorszym. Zastanawia tylko co w tego typu produkcji robią tacy aktorzy jak Frances McDormand czy John Malkovich…? O! Chyba wiem. Zgarniają pokaźne czeki za wyklepanie kilku zdań dialogów…
„Nic do oclenia” to perełka francuskiego kina. Spod sprawnej ręki reżysera Dany’ego Boona (który gra także jedną z głównych ról) dostajemy przezabawną, opartą na niuansach, miejscami mocno przerysowaną komedię o rywalizacji między dwiema nacjami – Belgów i Francuzów – na tle życia celników u progu powstania Unii Europejskiej i strefy Schengen. Boon jest reżyserem ambitnym więc nie poprzestaje jednak na prostej humoresce. Kreśli więc też obraz szeroko pojętej ksenofobii, rasizmu i nietoleracji, której podłoża są jednak zwykle podobne – niechęć do poznania drugiego człowieka. „Nic do oclenia”, obok Boona, ma jeszcze jedną gwiazdę – to wspaniały belgijski aktor Benoit Poelvoorde, znany polskiej publiczności z filmu „Coco Chanel”, w który partnerował Audrey Tautou. Tutaj stwarza kapitalną kreację rasistowskiego celnika Rubena Vandevoorde. Nie sposób się nie śmiać, gdy Poelvoorde pojawia się na ekranie. Słowem idealna rozrywka na lato z nutką bardzo interesującej refleksji
„X-Men: Pierwsza klasa” to nowe otwarcie rozdziału historii o mutantach. Nie jest to może film na miarę na przykład „Batman: Początek”, niemniej Matthew Vaughn przyczynił się na pewno do odbudowy wizerunku serii tak nadwątlonego przez ostatnie dwa filmy o X-Menach – Bretta Rattnera i Gavina Hooda. Brytyjczyk przestawia nam historię początku przyjaźni i narastającego konfliktu między profesorem X (świetny James McAvoy) i Magneto (znakomity Michael Fassbender), którzy w chwili zagrożenia wojną nuklearną między USA i ZSRR najpierw pomagają uratować świat przed zbliżającym się końcem, później jednak ich drogi się rozchodzą. Vaughn z pietyzmem kreaje postaci bohaterów dając każdemu chwilę na zaprezentowanie. Sceny akcji pozostają na dość standardowym poziomie, ale też nie o to w tym filmie do końca chodzi. Dzięki „X-Men: Pierwsza klasa” poznajemy początki, pierwsze kroki mutantów, którzy nie panują wciąż nad swoimi mocami, ich zmagania z własnymi słabościami. A, że jest to podane w bardzo ładnie, porządnie wydanym opakowaniu – tym lepiej! Fassbenderowi i McAvoyowi partnerują solidnie znana z „Układów” Rose Byrne i rasowy jak zawsze Kevin Bacon z 374tej w swojej karierze roli schwarzcharaktera. Vaughn nie ma oczywiście błysku Nolana. Ma jednak solidny warsztat, fantastyczną obsadę i roli z nich dobry użytek.
Maciej Stasierski