Kiedyś byłem wielkim fanem Ciuchci. Prenumerowałem magazyn sygnowany przez Kulfona i Monikę i rozkoszowałem się telewizyjną quazi-publicystyką tej ekscentrycznej dwójki. Jednym ze stałych gości programu był książkowy troll – starszy pan, którego cała charakteryzacja polegała na przyczepieniu do jego twarzy wielkiego plastikowego nosa. Potem ten jegomość cyklicznie pojawiał się w moich mrocznych snach.
Mistrzowie psychologii twierdzą zgodnie, że taki event z dzieciństwa naznaczył mnie na zawsze. Troll był literatą, moim wyimaginowanym potworem no i… trollem. Czasami myślę sobie, że jest moim alter ego. Dlaczego przywołuje go w recenzji Disco Polo? Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że chce odwlec wybuch gniewu. Poza tym przywoływanie wrażeń z piątkowego seansu tego nikczemnego filmu jest niczym wspominanie moich paranoicznych, trollskich snów sprzed lat.
Film Macieja Bochniaka przedstawia historię trójki młodzieniaszków ze wsi, którzy zmagając się z licznymi przeciwnościami, osiągają fejm i glorię gwiazdy disco polo.
Być może mało profesjonalnym podejściem z mojej strony było negatywne nastawienie się do tego filmu. Trudno jednak było uciec od wstępnej antypatii gdy zapoznałem się z kontekstem tej produkcji. Pomyślałem: ok, samemu zdarza mi się raz na miesiąc puścić Miłość zespołu Boys i pobrechtać. Nie zaskoczy to nie. Przynajmniej nie zdenerwuje. Tymczasem wściekł, wynudził i obraził. Masz ci los.
Debiutujący Bochniak umieścił discopolową Polskę z lat dziewięćdziesiątych w obrazie abstrakcji. Powrzucał sporo Dzikiego Zachodu, umieścił dysydentów żenady w odrealnionych fabrykach, a we wszystko wplótł prześwity niczym z urojonego thrillera, którego udziałem byli golfiści z… Funny Games w reżyserii Michaela Haneke. Jak mniemam, zabieg ten miał wprowadzić widza w różową podróż w czasie i oswoić go z żenadą. Wszystkie te sztuczki były jednak głupie, infantylne i po prostu nie zadziałały. Nie zachęciły również do zabawy. Publiczność na premierze nie wzdrygnęła się śmiechem ani razu. Bo to, że ja jestem popieprzonym bucem i nie śmieje się z gówna (no chyba, że jest ono Polskie…), jest zrozumiałe.
Oczywiste jest to, że twórcy filmu pragnęli widza wyluzowanego i zdystansowanego. Taka postawa jednak naprawdę nie pomaga. Film nie ma ani jednego interesującego punktu zaczepnego, zabawnego dialogu czy zapierającego dech w piersiach zwrotu akcji. Jest skrojony według najgorszych wzorców slapstickowych, które pozostawiają widza tak przygnębiająco obojętnym, że aż wkurzonym. Ma bawić i wciągać w ciekawe hero story, potem trzymać w napięciu, by na końcu rozweselić. Rynsztokowa forma dialogów, żenujący scenariusz i muzyka disco polo (która paradoksalnie jest najlepszym elementem tego filmu) spaja to wszystko jednak w najgorszą kategorię polskiej komedii, którą Tomasz Raczek nazwał niegdyś nowotworem.
Film jest zarazą, który niby do kultury disco polo się dystansuje, ale tak naprawdę przywołuje sentyment i zachęca do tego, by o niej nie zapomnieć. Ponadto swoim finałem chce uświadomić, że jesteśmy wieśniakami, Polakami i Januszami. Drwi z ewidentnym przejawem desperacji: sięgnijcie po te kasety jeszcze raz, przecież było tak zabawnie. To jest właśnie antypolski film. Reduto Dobrego Imienia, działaj! Natomiast Ty, kochany Widzu, trzymaj się od tego czegoś z daleka.
Disco Polo w reż. Macieja Bochniaka to rynsztok, kiła i nowotwór. To prawdopodobnie jedyna rzecz na świecie, która smakuje gorzej niż gówno.