Diuna: część druga – filmowy dwugłos

Mateusz: „Diuna: część druga” jest jednym z tych filmów, które koniecznie trzeba zobaczyć na dużym ekranie. To kino, które poraża skalą, audiowizualnym przepychem i efektami specjalnymi na miarę Oscara. Ale czy same techniczne aspekty wystarczą do bycia najlepszym widowiskiem roku? Mam co do tego spore wątpliwości, bo Villeneuve niestety wpadł w pułapkę sequelozy, w której wszystko musi być większe, głośniejsze i bardziej epickie od pierwszej części.


Opowieść zaczyna się w dokładnie tym punkcie, w którym skończyła się Diuna z 2021 roku. Paul Atryda (Timothée Chalamet) wg niektórych Fremenów uznany jest Mesjasza, który wyzwoli ich spod panowania Harkonnenów. Wszystkie proroctwa potwierdzają, iż Paul rzeczywiście może być tym jedynym, ale on sam nie do końca chce wierzyć w przepowiednie ludu Diuny. Jednak prowadzony we śnie wizjami przyszłości decyduje się stawić czoła powierzonej mu misji uwolnienia plemion Arrakis.


Denis Villeneuve ewidentnie w tym filmie nie zna umiaru. Nieznośny patos wprost wylewa się z ekranu, dopowiedzenia gonią dopowiedzenia, brak temu jakiekolwiek subtelności i miejsca na interpretację. Wszystko wyłożone jest na tacy jakby reżyser nie wierzył w inteligencję swoich widzów (a dziwne, bo pierwsza część raczej zostawiała polę na swobodny obiór).


„Diuna: część druga” wciąż pozostaje dobrym filmem, przede wszystkim ze względu na audiowizualną maestrię, choć w moim odczuciu nie spełniła obietnicy wysokobudżetowego artystycznego kina przez duże k. Wyszedł z tego po prostu przyzwoity popcorniak.

Michał: Po obejrzeniu superprodukcji w reż. Denisa Villeneuve’a mam zupełnie inne odczucia niż mój redakcyjny kolega, Mateusz.
Zastanawiam się z czego to wynika. Możliwe, że po prostu miałem inne oczekiwania – nie liczyłem na to, że to będzie „wysokobudżetowe kino artystyczne przez duże k”.
Liczyłem że na to, że w trakcie seansu poczuję dziecięcy dreszczyk emocji i oddech wielkiej przygody. Nie zawiodłem się – seans w IMAX wbił mnie w fotel i jeśli tylko możecie to polecam, by obejrzeć ten film na jak największym ekranie.


Seans filmu „Diuna 2″ porównałbym do patrzenia na wspinanie się na największy górski szczyt na Ziemi – patrzę, podziwiam, mam ciarki i zastanawiam się, jak można wspiąć się tak wysoko. A jednak Villeneuve’owi się to udało. W trakcie seansów odniosłem wrażenie, jakby dał mi klucze do kinowego świata, który zawsze chciałem odwiedzić.
Co ważne, pokochałem bohaterów tego filmu i oglądałem tę produkcję – zwłaszcza końcówkę! – w napięciu choć wiedziałem, jak się skończy. Losy Paula Atrydy i jego związku z Chani (Zendaya) bardzo mnie poruszyły. W tej historii nie ma łatwych rozwiązań, a Paul (w tej roli Timothee Chalamet) staje przed wyborem, czy zostać mesjaszem, mając świadomość, jakie będą tego konsekwencję.


Bardzo podoba mi się, jaką rolę odgrywają w tej historii kobiety. A warto pamiętać, że pierwsza część literackiego pierwowzoru ukazała się w 1965 roku i była jak na tamte czasy bardzo progresywna. Skoro o książkach mowa, zacytuję Leto II, Boga Imperatora Diuny:
„Kto kiedy słyszał o Normie Cenvie? (…) Myślisz, że wiesz, kto zaprojektował pierwszy liniowiec Gildii? Podręczniki historii mówią, że był to Aureliusz Venport. Kłamią. To była jego ukochana, Norma. Dała mu ten projekt wraz z pięciorgiem dzieci” (cytat z artykułu Joanny Kułakowskiej pt. „Jezuitki Diuny”, z marcowego numeru Nowej Fantastyki).


Bardzo się cieszę, że scenarzyści „Diuny” nie musieli „poprawiać” literackiego pierwowzoru, dopisując do scenariusza silne kobiece postaci (w tych rolach m.in. Rebecca Ferguson, Zendaya, Florence Pugh). To kolejne świetne źródło inspiracji płynącej z lektury książek Franka Herberta.
Podobają mi się też decyzje obsadowe – przyznam, że zaskoczyło mnie, że Feyd-Rautha zagrał Austin Butler, ale moim zdaniem spisał się rewelacyjnie. Dodam, że w filmie Jodorowsky’ego miał go zagrać Mick Jagger, u Lyncha zagrał go Sting, a teraz – „Elvis”.


Skoro o Lynchu mowa, to niedawno miałem okazję obejrzeć w kinie jego „Diunę” i to dla mnie przykład próby realizacji „wysokobudżetowego kina artystycznego przez duże k” od reżysera, który nie był wcześniej fanem książek Herberta, przeczytał „Diunę” dopiero gdy dostał taką propozycję i zamarzył mu się projekt zgoła odmienny od filmu Villeneuve’a. Nawet jeśli nie miał całkowitej kontroli nad realizacją tego filmu to dla mnie jego scenariusz jest chaotyczny i zmarnował potencjał literackiego pierwowzoru.
Cieszę się, że Villeneuve nie podszedł do tego projektu z pretensjonalnością. To projekt, o którego realizacji marzył, gdy jako dzieciak przypadkiem zobaczył okładkę książki Herberta z ilustracjami Wojciecha Siudmaka i kanadyjski reżyser zamarzył sobie, by zrobić na jego podstawie film. Coś czuję, że zrealizował dokładnie taką „Diunę” jaką chciał zobaczyć i że jego wewnętrzne dziecko jest równie mocno usatysfakcjonowane jak ja.


Trzymam kciuki za to, żeby ten film usatysfakcjonował jak najwięcej widzów i żeby sprawił im równie wielką frajdę jak mi.

Start typing and press Enter to search