Nie bez kozery od samego początku nawiązuję do słowa schemat. Kojarzy mi się ono z tym filmem, podobnie jak Radek Sikorski z kilometrówkami – naturalna sprawa. Jednak jest pewna rzecz, które ta skojarzenia odróżnia. W historii byłego marszałka wszystko, dosłownie wszystko, było irytujące. Z kolei tutaj ten schemat wcale nie męczy, przeciwnie Antoine Fuqua wyciska z niego tyle pozytywnych rzeczy ile się dało. Pomaga mu wydatnie Jake Gyllenhaal.
Z czym wam się kojarzy boks? Mi z mordobiciem bez ładu i składu, brakiem jakiegokolwiek kibicowskiego zaangażowania, w końcu przełączeniem na kolejny kanał telewizji. Jednak w kinie to zawsze wygląda o niebo lepiej, z pompatyczną muzyką i historią heroicznie powracającego syna marnotrawnego w tle. Tutaj mamy do czynienia nie tyle z synem, co z marnotrawnym ojcem, którego już nawet córka nie chce widzieć. Ten więc postanawia zmienić swoje życie i doprowadzić się do porządku. Brzmi to jak schemat najprostszej inspirational story, jaki można sobie wyobrazić. Takim zresztą jest, czego nawet Fuqua nie ukrywa, idąc po tej utartej ścieżce jak po sznurku. W tym momencie powinien więc nastąpić wylew recenzenckiego hejtu – znane, nieszczególnie lubiane, męczące. Jednak nie macie co na to liczyć, gdyż piszący te słowa w trakcie seansu Do utraty sił wyszedł z zupełnie innego założenia – może warto poszukać w tym filmie czegoś, co utrzyma moje zainteresowanie. Niespodzianka: znalazło się i to wcale niemało!
Po pierwsze, wydaje mi się, że warto podejść do tego filmu tak: nie ma co się nakręcać na oryginalność, nie każdy obraz musi być bardzo fabularnie kreatywny. Nawet lepiej obejrzeć czasem porządną, mainstreamową robotę, niż coś silące się na nowe, oryginalne myśli, jeśli nie jest chociażby w połowie tak dobre. Fuqua mając w rękach taki materiał musiał myśleć podobnie jak ja teraz: zrobić wszystko co się da z tego skryptu. I zrobił, zarówno pod względem reżyserskim jak i aktorskim. Narracyjnie jest to prosta historia, ale opowiedziana przeraźliwie efektownie. Trudno nie poczuć realizmu scen bokserskich, które zostały po mistrzowski zainscenizowane. Fuqua czuł się w tych sekwencjach jak ryba w wodzie. Ośmielę się stwierdzić, że nawet sam Scorsese byłby zadowolony.
Jeszcze bardziej radowałby się tym, co na ekranie robi Jake Gyllenhaal. Jego metamorfoza jest absolutnie imponująca, zarówno fizycznie, jak i czysto aktorsko. Gyllenhaal wygląda jak rasowy bokser wagi półciężkiej, muskularny, świetnie przygotowany kondycyjnie. Aktorsko wygląda to być może jeszcze lepiej, mimo że jego kreacja jest bardzo oszczędna, raczej pod względem warsztatowym mało efektowna. Jednak ważniejsze, że mocno trzyma za serce. Widać, że Gyllenhaal włożył w nią nomen omen całe swoje serce. Świętnie współpracowało mu się na ekranie z Forestem Whitakerem i maleńką, niesłychanie utalentowaną Ooną Laurence, które jest emocjonalnym centrum filmu. Dobrze sprawdza się także Rachel McAdams i szkoda, że jej postać dość szybko znika z ekranu. Team Fuqua-Gyllenhaal, podbity solidną obsadą na drugim planie, pozwala zapomnieć o tym, że oglądamy historię, którą widzieliśmy już setki razy. Wiemy jak to będzie, ale mimo to czekamy i wcale nie nudzimy się. To ważne, a ostatnio coraz rzadziej spotykane w mainstreamowym kinie. Szczególnie sportowym.
Harvey Weinstein mówił, że zapewni Gyllenhaalowi za ten film Oskara. Gdyby ten film był lepszy, na pewno by tak się stało, bo rola jest godna tej nagrody. Mimo wszystko, dobre kino.