„Drive” czyli o powstaniu nowego gatunku filmowego.

drive

Wracamy po wakacyjnej przerwie. Tegoroczny sezon wakacyjny w kinach był niemal tak suchy jak pustynia Atacama w Chile. Na palcach jednej ręki sapera można zliczyć tytuły filmów na które można się było (ewentualnie) wybrać do kina. Ten sezon (dosłownie i w przenośni) właśnie się skończył. Za oknem pada deszcz, a do kin wszedł Drive.

Drive to głośny precedens tegorocznego festiwalu w Cannes. Film dostał się do konkursu głównego i wygrał niespodziewanie nagrodę za najlepszą reżyserie roku. I nie byłoby by to niczym niezwykłym (bo przecież co roku jakiś film wygrywa w tej kategorii) gdyby nie fakt, że Drive to film komercyjny, będący niejako zaprzeczeniem wizji programowej francuskiego festiwalu. Finał historii jest taki, że film na festiwalu do którego pasował jak pięść do oka, wygrywa główną nagrodę za reżyserię, zbiera największy aplauz ze wszystkich zaprezentowanych filmów, by na koniec mieć jeszcze najlepszą prasę.

Skąd te zachwyty? Powodów jest kilka, ale jeden zdecydowanie wybija się na pierwszy plan. Duńczyk, Nicolas Winding Refn, reżyser filmu dokonał rzeczy jakiej kino tego formatu jeszcze nie widziało. Stworzył on hybrydę gatunkowo-stylistyczną, którą najkrócej można nazwać artystycznym kinem akcji. Z jednej strony mamy minimalistyczny szkic fabularny, z drugiej strony mamy całą Resztę Która Go Uzupełnia. Dziwaczny to podział, ale tak to właśnie wygląda. Od samego początku zastanawiamy się kim jest główny bohater; jak ma na imię, skąd pochodzi, dokąd zmierza, jakie są jego motywy. Historia nie ma typowej narracji, ani subiektywnej ani obiektywnej. I zamiast być narracyjnie prowadzeni za rączkę, jesteśmy rzuceni na głęboką wodę. Nie sprzyja również fakt, że główny bohater oszczędza na ekspresji słownej (w całym filmie wypowiada nie więcej niż 300 słów). Nie ma co, niełatwe warunki stworzył sobie reżyser do opowiedzenia Nam historii. I na tym właśnie polega siła tego filmu, który w niezwykle artystyczny sposób opowiada Nam wszystko to, co nie zostało zwerbalizowane. Można rzecz, że każdy niuans filmu jest osobnym aktorem. Do dwóch największych zaliczamy zdjęcia i muzyka. Te pierwsze są niezwykle wysmakowane i przemyślane. Raz są przepalone od kalifornijskiego słońca, drugi raz są w stylu noir, a niekiedy są delikatnie komiksowo przekolorowane. I zdjęcia tę działają w myśl zasady, że jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów. Równorzędnym partnerem dla zdjęć jest wszechobecna muzyka. Służy ona w filmie jako quasi-narrator. Dobór utworów, ich tempo, melodia i słowa zastępują dziesiątki stron scenariusza. To póki co najlepiej dobrany soundtrack roku.

Największym bohaterem filmu jest Ryan Gosling. To on swoją oszczędną, a zarazem bardzo inteligentną grą aktorską winduje ten film do ekstraklasy. Surowość i minimalizm ekspresyjny to dwie główne bronie, którymi posługuje się w tej roli Gosling. Jest to jedna z tych postaci, która na długo pozostaje w pamięci. Przypomina on trochę Travisa Bickle z Taksówkarza. Nie muszę chyba mówić, że porównanie to jest niezwykle nobilitujące dla Goslinga. Drugi plan to zadziałał bez zarzutu – Cranson, Perlman, Brooks i Hendricks wykonują rzetelnie swoją aktorską robotę. Nawet wiecznie irytująca Carrey Mulligan wniosła się tutaj na wyżyny i pokazała, że jednak mogą z niej być ludzie.

Wystarczy tego dobrego.

Kto nie widział, czas do kina.

 Sobolewski_9

Start typing and press Enter to search