Nieprzypadkowy jest cytat w podtytule tej recenzji. Słowa piosenki autorstwa Andrzeja Sikorowskiego dobrze obrazują fabułę Drugiej strony muru, kolejnego filmu zza naszej zachodniej granicy, w którym Niemcy starają się rozliczyć ze swoją trudną historią. Niestety nie jest to tak brawurowa próba jak przy okazji chociażby oskarowego Życia na podsłuchu. Bliżej mu raczej do przeciętnej Barbary (mówiliśmy o niej przy okazji jednego z naszych pierwszych podcastów).
Podobieństw do filmu, który za tytuł wziął sobie imię mojej mamy jest dużo. Zarówno w Barbarze, jak w i Drugiej stronie muru, główną bohaterką jest silna i zdecydowana kobieta. Poznaje ona mężczyznę, który nie daje się łatwo ocenić. Fabuły obydwu filmów kręcą się wokół jednej tematyki – przejścia przez granicę, symbolicznie wyznaczaną przez Mur Berliński.
Barbara była dużo bardziej surowa w formie, a przy tym bardziej konsekwentna. Reżyser Drugiej strony muru Christian Schwochow do końca nie wiem, jaką drogę obrać – czy jego film ma być dramatem, czy thrillerem, czy może obyczajówką. Niestety do samego końcu stoi z rozkroku. Przez to niektóre otwarte wątki rozpadają się bez konsekwencji (wątek z amerykańskim agentem) albo zamykane są w sposób zbyt zaskakujący, by być wiarygodnymi. Szczęśliwie oś filmu zbudowana jest na dość mocnym fundamencie historii matki, granej wybitnie przez Jördis Triebel. To dzięki niej, mimo tego że historia jest wyjątkowo mało oryginalna, Drugą stronę muru ogląda się do końca bez większego bólu.
Specjalnie użyłem tego określenia – bez bólu. Paradoskalnie nie jest to wcale zaleta filmu Schwochowa. Tego typu obraz powinien był właśnie zaboleć, dotknąć mocniej. Tymczasem przez to, że opowiada historię tak zgraną i niezbyt emocjonalnie angażującą, Druga strona muru ani ziębi, ani grzeje. Niewiele pozostaje z wysiłków znakomitej Triebel. Przy jej profesorskiej grze film wypada trochę jak David Luiz w starciu z Luisem Suarezem w ostatnim meczu Ligi Mistrzów PSG – Barcelona. Jednym słowem – blado.