Dziwna jest ta kariera Sachy Baron Cohena. Grywa (i to zwykle wielce udanie) u najlepszych – Scorsese, Burtona czy niedługo Hoopera. Jednak jak się sam bierze za film to bywa już bardzo, bardzo nierówny. Miło mi jednak donieść, że Dyktator swym poziomem niemal dorównuje świetnemu Boratowi i pozwala prawie całkowicie zapomnieć o żenującym Bruno.
W historii projektów Baron Cohena to paradoksalnie film najbardziej nietypowy. Dlaczego? Bo wręcz idealnie konwencjonalny, z zarysowaną fabułą oraz nie tylko jedną, a wieloma nakreślonymi postaciami. Dotychczasowe dzieła Cohena charakteryzowała raczej formalna swoboda i ukierunkowanie na jednego bohatera. Jednak na tych zmianach Dyktator nie traci wiele, co jest dowodem coraz większej scenariuszowej sprawności Cohena. Wewnątrz tej konwencjonalnej otoczki kryje się coś chwilami naprawdę znakomitego. Humor Cohena nigdy nie należał do najbardziej wysublimowanych. Także w Dyktatorze się takowego nie spodziewajmy. Jednak absolutnie nie sposób mu odmówić podstawowego waloru – wywołuje on często głośne salwy śmiechu. Co prawda nie zawsze trafia, jednak momentów słabych jest w tym filmie stosunkowo niewiele. Cohen gra stereotypami, wyśmiewa wszelką konwencję – szczególnie to widać w scenach, w których musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości Nowego Jorku. Na tym wygrywa tworząc film jednocześnie mieszczący się w ramy kina gatunkowego, z drugiej odrzucający ramy wszelkich gatunków. Cohen rozprawia się jednak nie tylko z konwencjonalnym kinem, ale też z amerykańskim mitem demokracji czy lewicowym dyskursem ekologicznym.
Kolejne, zaskakująco dobre i o dziwo świetne zagrane, wcielenie Sachy Baron Cohena przywraca wiarę w pomysłowość Brytyjczyka. Jeśli przyjmiemy jego totalny brak poprawności politycznej i wątpliwy smak czeka nas zabawa znakomita.