„Dzień Niepodległości: Odrodzenie”: A gdyby się nie odrodził…

Pewnego dnia, w połowie lat 90. kosmici chcieli dokonać inwazji na Ziemię. Pech chciał, że zdecydowali się na to akurat w dniu Święta Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Zmobilizowane, pod przywództwem samego prezydenta, USA odparły najazd nieprzyjaciela. Tak wygląda z grubsza fabuła oryginalnego Dnia Niepodległości – jednej z moich najmilszych guilty pleasures. Niestety Odrodzenie, sequel powstały po bagatela 20 latach, nie jest ani trochę pleasure, a jedynie guilty. Guilty of being BAD co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że film Rolanda Emmericha jest zły, bardzo zły.

id4-gallery2

Fabuła jest identyko, z tą jednak różnicą, że te elementy, które w oryginale wzbudzały sympatię i uśmiech, tutaj wywołują obrzydzenie, a jeśli się pojawia przy nich uśmiech to tylko politowania. Otóż 20 lat minęło, chłopaki i dziewczyny z Ziemi myślą, że się dobrze zabezpieczyły, ale chłopaki z kosmosu myślą inaczej i ruszają z kolejnym atakiem. A że używają do tego większego statku, to i skutki inwazji są poważniejsze. Nie ma jednak tego złego, kiedy można liczyć na gwiezdną eskadrę, w której lata obowiązkowy czarnoskóry kapitan, chińska porucznik oraz amerykański playboy. Dodajmy do tego nieocenionego dra Levinsona (Jeff Goldblum), powstałego (literalnie) z martwych dra Okuna (Brent Spiner) oraz byłego prezydenta Whitmore’a (Bill Pullman) i wiemy, że nic nam nie grozi. A są jeszcze nowe postaci – afrykański wataszka z maczetami, francuska pani doktor (co tu robi Charlotte Gainsbourga? Wiem – odbiera czek na pokaźną sumkę) i ona – Królowa kosmitów mierząca dobre kilkanaście metrów wysokości, która upodobała sobie pewną gadającą kulę i musi ją odzyskać z Zony 51.

bill-pullman-in-INDEPENDENCE-DAY-RESURGENCE

Piszę to i coraz bardziej nie wierzę, że jest to opis filmu, który obejrzałem dwa dni temu. A jednak – Emmerich i jego czterech (wow!) współscenarzystów wymyśliło coś takiego. Powiedzieć, że głupie to jak but, to jak nic nie powiedzieć. Problem leży jednak gdzie indziej – nie miałbym problemu z nawarstwianiem się głupot, gdyby rozwałka była efektowna, a żarty nie czerstwe. Niestety rozwałki przez pierwsze 45 minut nie ma, żarty są czerstwe i nie do uratowania, a gdy tempo wzrasta, a właściwie się pojawia po raz pierwszy, to już wiemy że nie będzie dobrze. Jest to bowiem moment, kiedy ta nieco wyżej opisana „fabuła” zaczyna się rozwijać, otwierając mitologiczną puszkę Pandory. Takiego nawarstwienia filmowej żenady, przerysowania i braku myśli przewodniej, nie widziałem dawno. A przecież jest to rok BatmanaWarcrafta. Nic tu nie działa – efekty są monstrualne, ale fabuły nie zastąpią. Z kolei aktorzy (poza niezłym Goldblumem) nie wiedzą co robić – szarżować czy grać stonowanie. W efekcie nie robią ani jednego, ani drugiego. Bryluje w tym szczególnie Pullman i grająca jego następczynię Sela Ward. Nie lepiej jest w powietrzu, gdzie króluje mniej utalentowany z Hemsworthów oraz aktor, który chciałby być Michaelem B. Jordanem.

Po co Roland Emmerich zdecydował się na ten sequel? Nie wiem, ba nie chcę wiedzieć. Nie chcę pamiętać o tym filmie. Zdecydowanie lepszym pomysłem jest powtórzyć sobie oryginał. Przynajmniej nie trzeba będzie oglądać wielkich kosmitów goniących…autobus szkolny po…pustyni. Tak dobrze czytacie

Start typing and press Enter to search