„Exodus: Bogowie i królowie”: Ridley Scott podnosi się z klęczek

Exodus_recenzja

Muszę się Tobie do czegoś przyznać. Po obejrzeniu zwiastunu tego filmu i przeczytaniu kilku niepochlebnych recenzji miałem na tę recenzję zupełnie inny pomysł. Miała się nazywać Exodus: Bogowie i królowie samoopalacza i eyelinera (ba, widziałem już nawet pewną markę kosmetyczną która mogłaby być partnerem tego wpisu). Spodziewałem się bowiem po tym filmie najgorszego (wiem, nieładnie z mojej strony). Obawy były jednak realne i poparte głównie faktem, że Ridley Scott przyzwyczaił mnie w ostatnich latach do sporych rozczarowań (Robin Hood, Prometeusz, Adwokat). Jednak po wyjściu wczoraj z kina, napisanie takiej recenzji byłoby bardzo nie fair wobec tego filmu. Tak, też jestem zaskoczony.

Pierwsze 15-20 minut filmu zdawało się potwierdzać moje obawy (wszystkie chłopy wysmarowane samoopalaczem, oczka pomalowane jak ta lala). Jednak gdy tylko Mojżesz został wygnany z Egiptu sytuacja uległa zmianie. Film się otworzył i zaczął inaczej stawiać akcenty. Pierwszy plan wziął w swoje silne łapy Mojżesz (Christian Bale) i pewnie zaczął prowadzić opowiadaną historię we właściwym kierunku.  I tak jak Darren Aronofsky w zeszłorocznym Noe: Wybrany przez Boga (nasza recenzja) przekombinował ze swoją biblijną re-interpretacją (szczególnie polecam what-de-fuck-golemy, które pomagają Noe w finałowej bitwie), to Ridley Scott postawił na wierność Staremu Testamentowi. I tym właśnie wygrał.

Noe-vs-Moses

Nie ma tu więc żadnego kombinowania i uatrakcyjniania na siłę. By jednak tchnąć nowe życie w opowiadaną historię Scott postawił na monumentalizm techniczny. Takich plag egipskich i rozstępującego się morza jeszcze nikt nie widział – klękajcie narody (jeden klęknął). Dariusz Wolski jako stały operator Scotta pięknie łapie w kadry epickość opowiadanej historii, a Alberto Iglesias muzycznie nie przegina z patosem.

Wszystko to jednak mogłoby być niewiele warte, gdyby filmowy Mojżesz okazał się pozbawionym charyzmy ślumkiem. Nie okazał się. Christian Bale (najbardziej chrześcijański aktor na świecie biorąc pod uwagę jego imię) udowadnia, że sprawdza się w każdym repertuarze. Bardzo łatwo byłoby położyć tak przyciężkawą gatunkowo rolę. Mojżesz w interpretacji Bale’a wypada ludzko, nie przegina, nie płacze i nie dramatyzuje jak Russel Crowe we wcześniej wspomnianym Noe. Największą pułapkę aktorsko-scenariuszową stanowił motyw rozmów Mojżesza z Bogiem. I tutaj film wyszedł obronną ręką. Poradził sobie też Joel Edgerton jako Ramzes (początek filmu na to nie wskazuje, ale później się rozkręca) Początkowo budzący śmiech i politowanie (patrz zdjęcie poniżej), przeistacza się na naszych oczach w obłąkanego boskiego uzurpatora. Wyszło. Reszta obsady to raczej niewiele znaczące dodatki (Kingsley, Turturro, Weaver, Paul). Nie szkodzi, to nie był film o nich.

ramzes

Pomimo, że nie jestem specjalnym fanem filmowych adaptacji biblijnych przypowieści to muszę przyznać, że Exodusa oglądało mi się dobrze (mimo, że trwa prawie 2,5 h). Film ma swoje za kołnierzem – mógłby być krótszy, mieć więcej serca do ludzkiego pierwiastka, budzić większe emocje. Patrze na tym film jednak przychylnym okiem – ma znacznie więcej plusów niż minusów. To cieszy biorąc pod uwagę, że Scott pracuje właśnie na ekranizacją świetnej książki sci-fi Marsjanin będącej czymś w rodzaju fabularnego zmiksowania MoonaGrawitacją. Przed Bogiem się odkupił, teraz czas na odkupienie się widzom po Prometeuszu.

Z boską pomocą Ridley Scott przerywa złą pasę rozpoczętą przez Robina Hooda i donosi porządne kino gatunkowe. Odpowiednio stawia akcenty i nie przegina. Tylko na dużym ekranie.
Sobolewski_7

Start typing and press Enter to search