Steven Spielberg – mistrz, maestro, jeden z największych twórców naszych czasów. Dla mnie być może najważniejszy reżyser na wczesnym etapie poznawania kinematografii. Od Kina Nowej Przygody zaczęła się moja miłość do X muzy. W dzieciństwie wyruszałem wraz z Indiana Jonesem by odnaleźć zaginioną Arkę Przymierza, jeździłem na BMX-ach z kosmicznym przyjacielem E.T., uciekałem przed krwiożerczym Tyranozaurem z Parku Jurajskiego. Spielberg uformował mnie jako kinofila, to dzięki niemu dzisiaj nie wyobrażam sobie egzystencji bez przeżywania magii ruchomych obrazów. Wybaczcie ten osobisty wstęp, ale Fabelmanowie skłaniają do tego typu refleksji. Twórca bowiem odsłania przed nami swoje przełomowe momenty życia – pierwsze wyjście do kina, zabawy z kamerą, wczesne próby reżyserskie. Kreuje on coś w rodzaju puszki wspomnień, zapisuje na taśmie proustowski czas utracony. Jego najwcześniejsze wspomnienie z kina – seans Największego widowiska świata Cecila B. DeMille’a – stało się dla niego słynną magdalenką zamoczoną w herbacie, w której smaku odnalazł świat na nowo.
Oś fabularna skonstruowana jest na zasadzie wybranych epizodów z życia Sammy’ego Fabelmana – alter ego Spielberga. Reżyser wraz ze współscenarzystą Tonym Kushnerem skupili się na kluczowych przystankach egzystencjalnej mapy młodego bohatera. Mamy więc wspomniany już pierwszy seans kinowy, rodzinne wyjazdy na biwak, różne rozmowy i ważne spotkania (zwłaszcza scena z ekscentrycznym wujkiem Borisem). Poznajemy historię dorastającego chłopca, którego ucieczką przed problemami świata doczesnego – przede wszystkim kryzys małżeński rodziców i antysemityzm – jest kreowanie filmowej iluzji. Przez obiektyw kamery Bolex, Sammy dostrzega więcej. Obserwuje rzeczywistość i nadaje jej swojej perspektywy, horyzontu. Kinematografia stała się dla niego substytutem szczęścia i nadziei, to właśnie w kinie odszukał swój życiowy sens.
Dzieło Spielberga utkane jest z prawdziwych scen-perełek, małych etiud ze swoimi punktami kulminacyjnymi, które w szerszej perspektywie tworzą kapsułę czasu, pamiętnik odtwarzany ze skrawków wspomnień i doświadczeń. Niezwykłą siłą Fabelmanów jest spojrzenie twórcy z dystansem na swoje życie. Nie jest napuszonym mitologizowaniem i stawianiem sobie pomnika, a pełną humoru i ciepła opowieścią o dzieciństwie filmowca. Spielberg jako jeden z najlepszych storytellerów w historii kina perfekcyjnie rozkłada akcenty, daje wybrzmieć emocjom (kilka razy nawet wyciemnia po scenie ekran na parę sekund) i prowadzi narrację w sposób jednocześnie wartki i refleksyjny. To paradoksalne połączenie sprawiło, iż w ogóle nie czuło się dwuipółgodzinnego czasu trwania. W najnowszym obrazie mistrza występuje wiele sekwencji, które udowadniają, że spielbergowska magia jeszcze się nie wyczerpała. Pomysły inscenizacyjne zaskakują, olśniewają, a także dogłębnie poruszają – szczególnie scena w szpitalu i wybitne skierowanie oka kamery na tętnicę szyjną. Oczywiście takiego typu ujęcia to również zasługa polskiego autora zdjęć Janusza Kamińskiego. Operator ryzykownie wybierając kąty, czy też nierzadko świecąc wprost w obiektyw (powodując efekt tzw. flarów) tworzy iście baśniową aurę. Dopełniająca to wszystko liryczna muzyka Johna Williamsa buduje audiowizualne arcydzieło współczesnego kina.
Maestro Steven Spielberg znany jest również ze świetnego prowadzenia młodych aktorów. Jego najnowsze dzieło spoczywa głównie na barkach dwudziestoletniego Gabriela LaBelle’a. Reżyser wydobywając z aktora ogromne pokłady młodzieńczej energii dosłownie rozsadza ekran czystą filmową pasją. Postać Sammy’ego ma w sobie przymioty zarówno marzyciela, jak i nadzwyczajnie dojrzałego nastolatka. Kreacja LaBelle’a to tylko jedna z wielu fantastycznych ról w Fabelmanach. Cudownie partnerują mu Michelle Williams grająca jego matkę, Paul Dano wcielający się w ojca, czy Judd Hirsch z przezabawnym epizodem tajemniczego wujka Borisa.
Jednak film najbardziej urzekł mnie swoją niezwykłą szczerością i lekkością. Spielberg obserwuje czas miniony z nutą nostalgii, ale także i z uśmiechem. Dostrzega popełnione błędy, czasami spogląda na siebie krytycznie, ale nigdy nie rezygnuje z patrzenia na jasną stronę życia. Koniec końców spotkanie z pewnym reżyserem wyjaśni mu fundamentalną kwestię, że w filmie (jak i w życiu) najważniejszy jest horyzont.