„Operuję obrazami, których znaczenie można interpretować na różne sposoby. Zależy mi na tym, byś nie był pewien, jak je odczytać i zastanawiał się, co przedstawiają” – mówił mi przed laty Peter Mettler – reżyser, fotograf i muzyk. W trakcie 21. Millennium Docs Against we Wrocławiu (w kinie Dolnośląskie Centrum Filmowe) będzie można zobaczyć dwa jego filmy – „Trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma” oraz „Hazard, bogowie i LSD”. Link do programu festiwalu znajduje się TUTAJ.
Jesteś reżyserem filmowym, ale twoją wielką pasją jest też fotografia.
– Tak, zajmuję się nią od bardzo dawna. Tworzyć filmy zacząłem w wieku szesnastu lat. W szkole średniej nie za bardzo miałem czas, by się na tym skupić, więc skoncentrowałem się na robieniu zdjęć. Uwielbiałem też grać na pianinie. Wciąż fotografuję i zdjęcia pełnią dla mnie funkcję dziennika. Zdarza się, że wybieram kilka z nich i prezentuję je w galerii. To jednak tylko hobby; rodzaj odskocznia od kręcenia filmów, które jest dla mnie najważniejsze.
Co jest dla ciebie najistotniejsze w fotografowaniu?
– Absolutnie wszystko. Porównałbym to do stanu zakochania i zachwytu nad światem. Jednocześnie nie zmuszam się do organizowania wystaw swoich prac, tak jak to robią inni i jak zapewne robić się powinno. Takiej wystawie przeważnie towarzyszy motyw przewodni. Analogicznie filmy często koncentrują się wokół jednego głównego wątku. Nie traktuję fotografii w ten sposób. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle. Izoluję się od tego i nie obchodzi mnie to. Dla porównania, przed rozpoczęciem prac nad filmem dużo myślę o jego koncepcji i strategii tworzenia danego dzieła. Fotografia jest bardziej przypadkowa, a film – uporządkowany. W filmie wszystko sprowadza się do selekcji, chociaż przyznaję, że dopóki nie wezmę się za montaż, to nie mam pojęcia, jak będzie wyglądał efekt końcowy.
Intrygujące są zdjęcia, które zrobiłeś w Chinach. Przedstawiają chociażby graffiti na tle zniszczonych budynków.
– Powstały w trakcie prac nad filmem „Sfabrykowany krajobraz”. Uwiecznione przeze mnie miasto było niszczone i wysiedlane, żeby podnieść poziom wody. To niejako obrazy z przyszłości, które pokazują, jak pięknie to miejsce będzie wyglądało pod wodą, kiedy zakończy się proces jego erozji.
Co cię ujmuje w uwiecznianiu martwej natury, chociażby kanadyjskich jezior?
– Kocham przebywać na świeżym powietrzu. Jako mieszkaniec Toronto wychowywałem się we wspaniałych warunkach, gdzie wystarczy wsiąść do samochodu, wyruszyć w trasę i po dwóch godzinach podróży znaleźć się pośród cudownych jezior. Ta koncepcja wzięła się właśnie z tego sentymentu. W pierwszych scenach mojego filmu dokumentalnego „Hazard, bogowie i LSD” jest długie ujęcie z jeziorami w roli głównej. Dla mnie to jedno z najukochańszych miejsc na świecie. Czasem lubię po prostu sobie pospacerować, nie mając w ręce aparatu fotograficznego czy kamery. Dzięki temu czuję więź z naturą.
Prezentujesz staroświeckie podejście do życia i pracy. Dla wielu ludzi oglądanie twoich filmów, takich jak choćby „Koniec czasu”, może być sporym wyzwaniem.
– Należy je traktować jako bardzo subiektywne przeżycie. Nie prowadzę widzów za rękę, tylko prezentuję im pewne koncepcje, z którymi sami muszą się skonfrontować. Nie wszyscy czują się z tym komfortowo. Dlatego właśnie lubię pokazywać moje filmy i stykać się z przeróżnymi reakcjami.
Nie przeszkadza ci, kiedy czasami ludzie krytykują twoje dzieła albo narzekają, że są zbyt długie?
– Nie, ponieważ sporo osób ma inne zdanie na ten temat. Paradoksalnie wolę wzbudzać ambiwalentne uczucia, niż satysfakcjonować wszystkich. To drugie byłoby pójściem na łatwiznę. Wiem, jak zrealizować film bardziej przystępny do oglądania, ale nie uważam tego za właściwy wybór.
Patrząc na powolne tempo i kompozycję „Końca czasu”, może nasunąć się skojarzenie z „Drzewem życia” Terrence’a Malicka.
– Co ciekawe, obejrzałem go w czasie montowania filmu, do którego go porównałeś. Niektóre podobieństwa mnie zszokowały, ale jest też sporo różnic. Co prawda są pokrewieństwa w warstwie wizualnej czy w pewnych koncepcjach, jednakże Malick dołożył do tego rozbudowany wątek rodzinnej tragedii. Jego dzieło jest także przepełnione symboliką, a osobiście nie pracuję w ten sposób. Operuję obrazami, których znaczenie można interpretować na różne sposoby. Zależy mi na tym, byś nie był pewien, jak je odczytać i zastanawiał się, co przedstawiają.
Jedna z najpiękniejszych scen „Końca czasu” ma miejsce na szczycie góry, kiedy widać tam tęczę.
– Nakręciłem ją na Hawajach. W tym fragmencie można nawet dostrzec mój cień.
To rodzaj autoportretu?
– Celem było puszczenie oka do widza. Pokazuję, że to tylko film, w którym przedstawiam własny punkt widzenia. Mam na myśli subiektywne doświadczenie. W filmie pokazuję również montażownię.
Specjalizujesz się też w wydarzeniach z pogranicza muzyki, filmu i sztuk wizualnych, pracując nad improwizowanym dialogiem między obrazem a dźwiękiem. Skąd ten pomysł?
– Kiedyś grałem z zespołem muzycznym i miksowaliśmy nagrania z różnych kaset wideo. Improwizowaliśmy przy użyciu instrumentów. Po zrealizowaniu „Hazardu, bogów i LSD” chciałem zrobić to samo, ale wzbogacone o obrazy. Zwłaszcza że miałem wiele przepięknych scen, których nie wykorzystałem w filmie. Do współpracy zaangażowałem multiinstrumentalistę Freda Fritha. Siedem lat temu poznałem programistę, który pomógł mi w stworzeniu programu komputerowego. Dzięki temu programowi miksuję ze sobą zdjęcia, klipy i fragmenty moich filmów. Nie wiem, w jakim kierunku to wszystko pójdzie, ale wydaje mi się, że obserwujemy coś wyjątkowego.
Rozmawiali: Michał Hernes, Justyna Surma