Są takie filmy, które w warstwie realizacyjnej nie wyróżniają się niczym szczególnym. Wchodzą jak niegazowana woda mineralna. Niektóre z nich, na szczęście, skłaniają do refleksji. Oto Gloria, proszę państwa.
Człowiek ma umysł abstrakcyjny i zadaje sobie metafizyczne pytania. Mam przynajmniej taką nadzieję. Wiosna życia to moment, gdy zastanawiasz się jak będzie wyglądała twoja jesień. Czy jako sześćdziesięciolatek będziesz słuchał takiej samej muzyki? Czy będziesz miał tych samych przyjaciół? I najważniejsze: czy wreszcie się zakochasz czy może jednak umrzesz w wielkiej samotności?
Wydaje się, że niewiele się zmieni. Wszystko wskazuje na to, że jeżeli jesteś wariatem to nigdy nie zmądrzejesz. Przebierzesz się tylko w nieco bardziej pomarszczoną skórę i ciągle będziesz uskuteczniał cały katolog swoich pięknych wariactw. Będziesz wyglądał tylko nieco bardziej żałośnie.
Zawsze frapowało mnie to, czy przejawy miłości nie są przypadkiem bardziej żałosne od przejawów samotności. Mózg oblubieńca czy oblubienicy pracuje przecież na mniejszych obrotach i oddaje przedpole sercu. W teorii to jest naprawdę przepiękne. W praktyce to kilkanaście epizodów z żałosnymi zachowaniami.
I taka jest Gloria. Stawiając w różnych miejscach punkty ciężkości, skłania do powabnej refleksji. W gruncie rzeczy wywołuje skrajne emocje. Jedni zobaczą w niej bohaterkę, inni nie wybaczą szaleństwa w okazywaniu emocji.
Nie wiem po co oglądasz filmy. Ja lubię sobie po nich pomyśleć i przede wszystkim znaleźć do tego pretekst. Nawet jeśli całość obraca się wokół zgranych klisz i niewyróżniającej się metodologii, a zmusza do myślenia, to już jest dobrze. Może być także nakręcony kalkulatorem lub czajnikiem bezprzewodowym. Byleby tylko trochę rozdarł serce.
Sam dzwoniłem kiedyś do byłej dziewczyny, mówiąc jej, że się zabiję. Wiem zatem co to żałosna miłość. Dlatego daję okejkę Glorii.