Sobolewski: Nie czekałem na Przebudzenie Mocy. Cenie sobie stara trylogię, nie uznaję nowej, a najnowsza disneyowska pachniała mi dziecinadą. Myliłem się. Przebudzenie Mocy to bardzo udany powrót serii, który wymazuje z pamięci niepotrzebną trylogię z Jar Jar Binksem i ustanawia nowy standard. Film od pierwszych scen urzeka klimatycznymi odwołaniami do starej trylogii. W podobny bowiem sposób wprowadza na ekran bohaterów i w podobny sposób pozwala im opowiedzieć swoją historię. Fabularny punkt wyjścia dla całej historii jest tu budowany bliźniaczo jak w Nowej Nadziei. Kolejna rzecz, jaka rzuca się w oczy, to zaskakująco udany casting. Siódma część Gwiezdnych Wojen wprowadza całą drużynę nowych postaci i wywiązuje się z tego zadania (z małymi wyjątkami) naprawdę udanie. Czarnoskóry Finn (John Boyega) i dziarska Rey (Daisy Ridley) to zgrany ekranowy duet, który bez nadęcia i z odpowiednią werwą i humorem niesie lwią część akcji na swoich barkach. Bałem się, że młodym i niedoświadczonym aktorom zabraknie charyzmy. Nie zabrakło. Prawdziwą furorę jednak robi BB-8 czyli nowsza wersja R2D2. Droid-kuleczka kradnie zaiste większość scen. Nie zabraknie też kilku legendarnych i dobrze znanych wszystkim postaci. Tego jednak zdradzać nie będę.
Po drugiej stronie stołu mamy naszych antagonistów. Kylo Ren (Adam Driver), Generał Hux (Domhnall Gleeson) oraz szef wszystkich szefów czyli Najwyższy Lider Snoke (Andy Serkis). Snoke to ktoś na wzór nowego imperatora Palpatine’a ubranego w ciało gigantycznego i zmutowanego Golluma. Generał Hux to niewypał. Nie wiem, na ile ta postać miała taka być, ale nie kupuję wizji generała z rumieńcami na twarz i o aparycji prawiczko-kujona z pierwszej ławki. Pewien problem mam też z postacią Kylo Rena, który budowany jest na następcę Vadera. W mojej ocenie to jednak taki Lord Vader w wersji demo, który pelerynę zamienił na sweter z kapturem. Za bardzo jest wannabe Vaderem, a za mało czymś nowym i oryginalnym. Kupuję także tę postać jedynie do momentu, gdy nie ściąga maski i nie zaczyna snuć swoich dość ckliwych i tanich rozterek. I na litość, czy nie dało się zaprojektować ciut ciekawszej maski?
Fabularnie jest klasycznie i znajomo. Na pochwałę zasługuje tempo akcji, same sekwencje akcji oraz nieskrywany humor scenariusza. Mnie osobiście bardziej przypadła do gustu pierwsza połowa filmu, gdy wszystko jest bardziej kameralne i magiczne. Efekty specjalne wyglądają lepiej niż rewelacyjnie. Nie rażą bowiem sztucznością, brakiem „ciężaru” oraz przekombinowaniem. Jest dobrze.
Słowem, Przebudzenie Mocy masę dobrej rozrywki i stanowi obiecujący fundament pod kolejne części cyklu. Trzymać tylko kciuki, by kolejne części podbiły jeszcze stawkę i twórczo rozwinęły rozpoczętą właśnie trylogię. Powiadam, przebudziło się sporo dobrej Mocy!
Stasierski: W jednej ze scen Skandalisty George’a Lucasa widać jak żywiołowo reagowała publiczność, gdy pojawiły się napisy początkowe podczas premiery Mrocznego Widma. Jednak jak wspomina jeden z geeków przedstawionych w dokumencie, po Dawno, dawno temu w odległej galaktyce… napięcie opadło, a pozostało tylko dojmujące uczucie rozczarowania. W przypadku Przebudzenia mocy tak na szczęście nie jest. Emocje, które się zaczęły wraz z reakcją wrocławskiej publiczności, nie opadły do samego końca projekcji.
Miałem duże obawy względem siódmego epizodu Gwiezdnych Wojen. Wiązałem je głównie z osobą J.J. Abramsa, który jest solidnym wyrobnikiem, ale bez większego reżyserskiego błysku. Okazało się jednak, że Abrams to osoba na właściwym miejscu. Sukces Przebudzenia mocy to zasługa jest reżyserskiej intuicji, otwarcie przyznawanej miłości do kosmicznej sagi i genialnej ręki do aktorów, którzy po tym filmie na pewno staną się gwiazdami. Szczególnie dwa ostatnie elementy mają decydujący wpływ na ten epizod Star Wars. W Przebudzeniu mocy jest bowiem bez liku nawiązań do klasycznej sagi. Chwilami można mieć nawet wrażenie, że oglądamy remake Nowej nadziei z elementami kolejnych dwóch części. Jedni zapewne powiedzą, że to wada filmu Abramsa, bo brak mu oryginalności. Ja mam inne zdanie – właśnie na taki film fani tego uniwersum czekali! Taki, który zamiast udziwniać (Zemsta Sithów) i przedłużać dojście do celu (Mroczne widmo i Atak klonów), przypomniałby w sposób pozytywnie nostalgiczny, ale też nie pozbawiony ironii, te elementy Gwiezdnych Wojen, za które je już niemal 40 lat temu pokochaliśmy. Uczucie familiarności wydarzeń i postaci pozostaje, ale było mi z tego powodu bardziej ciepło na sercu niż zimno z powodu irytacji. Co ważne Abrams, poza oficjalnie już potwierdzoną miłością do pomysłów Lucasa, ma także solidną reżyserką rękę i aktorów, którzy czynią cuda. Po prawdzie w Przebudzeniu mocy ta nomen omen aktorska moc przechyliła się zdecydowanie w kierunku Rebeliantów, ale także po tej drugiej stronie widać potencjał, który powinien rozwinąć Rian Johnson w Epizodzie 8. Daisy Ridley jako Rey, John Boyega jako Finn i Oscar Isaac jako Poe – każde z nich dostało możliwość aktorskiego popisu, z której skwapliwie skorzystało. Dodajmy do tego powracającego Harrisona Forda w najwyższej formie i mamy Rebeliantów nie do pokonania. A co z tej drugiej strony? Ciemna Strona Mocy to w tej trylogii potencjalnie ciekawy (choć na razie nie do końca wykorzystany) Kylo Ren (niezły Adam Driver), niesamowicie wyglądający w hologramach Snoke (Andy Serkis) oraz beznadziejny niestety generał Hux. To właśnie on, w bezpłciowej intepretacji Domhnalla Gleasona, wydaje się obok Carrie Fischer najsłabszą postacią Przebudzenia mocy.
Liczę na to, że u Riana Johnsona, w jego ósmym epizodzie Ciemna Strona Mocy zostanie…wzmocniona. Wtedy finał trylogii może okazać się pojedynkiem na miarę najlepszych czasów Star Wars. Na razie mamy jednak otwarcie i chyba trudno było się spodziewać lepszego początku nowej sagi. Przebudzenie mocy to najlepszy film Gwiezdnych Wojen od czasu Imperium kontratakuje. Oby tak ta seria wyglądała nadal! Za rok widzimy się na Rogue 1.
Samołyk: Fenomen Gwiezdnych Wojen to jedno z najbardziej niezrozumiałych zagadnień z jakimi przyszło mi się zmagać w moim życiu. Nie przyrównując, gdy obserwuję egzaltację gwiezdnych wyznawców, czuję się jak w wielotysięcznym tłumie na skoczni Bischofshofen, gdzie euforię wzbudza człowiek, który skoczy najdalej z przypiętymi do stóp nartami. I to nie jest tak, że stawiam się w pozycji jakiegoś hejtera mainstreamu, popkultury czy gdzieś tam obowiązującego paradygmatu. Nie nienawidzę Was. Róbcie sobie co tam chcecie. Ale ja naprawdę tego nie czuję. Nie potrafię się tą sagą zachwycić, zainteresować czy chociażby zrozumieć. Nawet gdy przypomniałem sobie ją po latach, wynudziłem się, a dzień po seansie, zapominałem fabułę każdej części. To wszystko jest gdzieś tysiące gwiezdnych lat od mojej wrażliwości.
I dlatego nie dla Ciebie geeku jest mój tekst. Chłopcy powyżej świetnie napisali Ci jak się będziesz czuł i co przyciągnie Twoją uwagę. Pałaj się tym. Drogi gwiezdny-NIE-fanboyu, gdziekolwiek jesteś, chodź, przytul się do mnie, powiem Ci coś na ucho: ambiwalentny emocjonalnie jest to film. Bezpieczny, normalny, widowiskowy, fajny i tyle. Been there, done that, buy the t.shirt, next! – dokładnie taki sam jak wiele tych wszystkich udanych filmów blockbusterowych, których widziałeś sporo. Jeżeli nie masz słabości do muzyczki na początku, napisów odlatujących w kosmos, Chewbacci, R2D2, Hana Solo itp. – to nie będzie to dla Ciebie nic więcej. I nie daj sobie wmówić, że ten film to arcydzieło. Mówią Ci to ci, którzy w dzieciństwie jedli swój sentymentalny budyń waniliowy w swoim ulubionym magicznym naczyńku i oglądali starą trylogię. Tylko oni biedni nie wiedzą, że to kwestia budyniu, a nie tego filmu.
Więcej Ci powiem i prawdopodobnie ONI mnie za to zabiją. Dla mnie to najlepsza część Gwiezdnych Wojen (ale patrz akapit pierwszy). Pierwszy raz heheszkowałem w trakcie obserwowania tej gwiezdnej kanonady. Obawiam się jednak, że często nie w tych „zamierzonych” momentach, ale i tak byłem w ciężkim szoku, że wyszło wreszcie zabawnie. Wprawdzie nie jest to jakiś wysublimowany humor – ot, taki spod kozackiego znaku – no ale doprawdy, Bóg zapłać.
Gdy koleżka zapytał mnie po seansie: No i jak?! Odpowiedziałem: No takie Gwiezdne Wojny… I najchętniej w ten sposób „zrecenzowałbym” ten film. Przykro mi. Nie jestem po żadnej stronie mocy.