Muzyka nigdy nie była mnie najważniejszą rzeczą. Towarzyszyła mi niejako z doskoku, przy okazji realizacji innych zainteresowań i pasji. Zawsze, gdy ktoś mnie pyta, czego lubię słuchać, odpowiadam, „że słucham zwykle tego, co usłyszę na ekranie”. Dla mnie bowiem właśnie film jest idealnym połączeniem obrazu i dźwięku, niekoniecznie tylko w formie musicalu, w którym muzyka zawsze wychodzi na plan pierwszy. Ważnym odkryciem w moim życiu są także filmy czysto muzyczne, ukazujące dokonania wielkich artystów. To takie obrazy inspirują mnie do głębszego poznania danego artysty, a co ważne udowadniają, że być może muzyka po którą nigdy bym w życiu nie sięgnął w połączeniu z obrazem daje efekt magii. Nie znam lepszego przykładu filmu, który skłoniłby mnie do tego typu przemyśleń niż Heima. Film ten, opisujący islandzką trasę koncertową legendarnego Sigur Ros, to audiowizualna perełka, doznanie wykraczające poza ramy X muzy. Po Heimie trudno będzie zapomnieć hipnotyzujące dźwięki utworów Sigur Ros. Z kolei nie trudno wyobrazić sobie zasłuchiwanie się w ich muzyce przez najbliższe kilka tygodni po seansie. To chyba największa siła tego filmu, jednego z tych obrazów, które tak mocno działają na wyobraźnie, że widz długo nie chce się rozstawać z tym co widział, czy jak w tym przypadku, usłyszał na ekranie. Na szczęście wcale nie musi.
Maciej Stasierski