Ben Wheatley miał na tę adaptację prozy Ballarda pomysł – nie mam co do tego wątpliwości. Niestety patrząc na ten film na gorąco, trudno nie odnieść wrażenia, że pomysł zjadł swój własny ogon, a przy okazji obnażył braki w reżyserskim fachu Wheatleya.
O czym jest High-Rise? To wizja współczesności, w której bardzo odizolowana część społeczeństwa żyje w potężnym wieżowcu, która ma być swoistą oazą, ukojeniem. Przynajmniej takie jest wyobrażenie jego architekta Royala (beznadziejny Jeremy Irons w karykaturalnej roli na granicy autoparodii), ale też dr Lainga (Tom Hiddleston) – nowego lokatora. Jak się okaże jednak, wizja bardzo rozmija się z rzeczywistością – wieżowiec staje się miejscem orgii, walk w których ludzie ponownie okazują się najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami na ziemi.
Szkoda, że High-Rise w interpretacji Bena Wheatleya tak bardzo stroszy pióra. Wheatley aż za dobrze wie o tym, że opowiada w sposób wysublimowany o rzeczach bardzo interesujących – współczesności, która oddziałuje na człowieka, pewnej dystopijnej wizji świata, społeczeństwie, w którym od prostego wybuchu emocjonalnego zaczyna się rodzić chaos i anarchia, a przez to hamulce puszczają. Generalnie nie uznałbym tego za problem, ale Wheatley sygnalizuje to High-Rise zdecydowanie zbyt często. Reżyser chce być bowiem tak mądry i udaje tak oryginalnego w swoim myśleniu, że staje się grafomański i przemądrzały. Tak jest do połowy filmu. Później bowiem ten rodzaj wysublimowania (który przez kilkanaście początkowych minut wydawał się nawet absorbujący) przeradza się jednak w chaos, filmową wolną amerykankę, w której widać brak kontroli Wheatleya nad wydarzeniami. Rozumiem, że można w sposób paradoksalnie bardzo spójny przedstawiać chaos – Delicatessen Jeunet czy nawet Miasto ślepców Meirellesa to adewatne przykłady. Niestety Wheatley tego albo nie rozumie, albo nie umie – przez to gubimy się w jego wizji, która pod koniec męczy, nudzi i nie potrafi w żaden sposób emocjonalnie zaangażować. Co więcej niestety w pewien sposób umniejsza starania aktorów, którzy robią co mogą by na tym ekranie były emocje. Hiddleston i świetna Sienna Miller nie są w stanie wygrać jednak tego starcia.
Przy tej krytyce merytorycznej strony filmu, nie można jednak zapomnieć o jego warstwie wizualnej, która jest wyjątkowo efektowna i wysmakowana. Widać, że co jak co, ale oko do interesujących sekwencji wizualnych operator Laurie Rose ma jak mało kto. Także dobrze wybrzmiewa piękna, ironicznie dobrana, muzyka autorstwa Clinta Mansella. Widać starania mistrzów techniki, żeby ten film wyglądał dobrze. Szkoda, że nie działa na emocje tak mocno, jak na zmysły. Przez to też jest idealnym przykładem przerostu formy nad treścią. A szkoda.