Hiszpanka była zapowiadana jako pierwsza w Polsce tak wielka superprodukcja, przy okazji dotykająca bardzo istotnej dla naszej historii tematyki. Dla porządku więc warto ocenę filmu Łukasza Barczyka podzielić na poszczególne zagadnienia. Spójrzmy czy Hiszpanka oddaje sprawiedliwość historii, na której została oparta.
Historyczno-fabularnie: olbrzymi
Łukasz Barczyk miał bez wątpienia wielkie ambicje. Jednak tymi ambicjami sam sobie strzelił w kolano. Dlaczego? Dlatego, że nie wolno zapowiadać filmu, który ma opowiadać o powstaniu wielkopolskim, po czym nie zająknąć się o nim w praktyce przez 4/5 2-godzinnej projekcji. Jeśli ktoś, a sądzę że takich widzów może być sporo, nastawi się na ciekawe, wizualnie wysmakowane, a co najważniejsze historycznie wiarygodne kino opowiadające o powstaniu, rozczaruje się niemiłosiernie. Co bowiem przez owe 4/5 filmu serwuje Barczyk? Nie boję się użyć słowa kretyńską, zupełnie fabularnie niestabilną, chaotyczną historię, w której główne role zamiast armii, grają dwaj medium – niemiecki dr Abuse oraz polski Rudolf Funk. Wokół nich Barczyk tworzy idiotyczną fabułę, w której historycznych postaci jest jak na lekarstwo, natomiast nie brakuje kuriozalnych momentów (zwróćcie uwagę chociażby na wszystkie sekwencje teatralne, czy naradę niemieckich oficerów z kanclerzem Friedrichem Ebertem – warto!). Za warstwę fabularną spokojnie można byłoby wystawić :
Barczyk nie tylko opowiada historię w sposób co najmniej dziwny, obsadza ją jeszcze dziwniej. O postaci Paderewskiego granej przez Jana Frycza nie ma co za bardzo wspominać, poza tym że udało się uchwycić jakieś tam podobieństwo:
Niestety im dalej w las, tym jest gorzej. Rolę główną w filmie o powstaniu wielkopolskim (warto zwracać wielokrotnie na to uwagę) gra dr Abuse w interpretacji (o ile można to tak nazwać) Crispina Glovera. Ten brytyjski aktor jest artystą absolutnie fascynującym, grającym dość mało, zwykle role bardzo nietypowych osobników. Jednak dr Manfred Abuse w jego muzeum osobliwości zajmie zapewne miejsce w pierwszej trójce. Glover, talent niewątpliwy, dostał od Barczyka trudne zadanie uwiarygodnienia postaci niewiarygodnej od stóp do głów. Miał to dodatkowo zrobić w języku, którego ewidentnie nie zna dobrze (jeśli w ogóle) – po niemiecku. Sposób, który na to znalazł Glover wydaje się najgorszym z możliwych – jego Abuse mówi bardzo, ale to bardzo powoli, cedzi każde słowo przez zęby, co tylko ułatwia nam stwierdzić, że niemiecki nie jest pierwszym językiem Glovera. W kontekście tej roli przypomniała mi się historia z życia słynnego Beli Lugosiego, legendarnego aktora, który jako pierwszy w kinie odtwarzał postać hrabiego Drakuli. Otóż krążyły plotki, że Lugosi przez całą swoją karierę w USA nigdy nie nauczył się języka angielskiego, a kwestie mówione dostawał w scenariuszu napisane fonetycznie i potem uczył się ich na pamięć. Tak właśnie Glover mówi po niemiecku. Z przykładów bardziej współczesnych pamiętacie pewnie Marion Cotillard z tegorocznej Imigrantki? Jest to porażka na podobnym poziomie:
Jedynym plusem międzynarodowej obsady pozostaje Jan Peszek, dzięki któremu można się chociaż na chwilę podczas seansu się uśmiechnąć. Szczególnie dwie kwestie o armacie i truskawkach robią wrażenie, nadając temu przeraźliwie poważnemu filmowi nieco luzu. Bez Peszka ocena za aktorstwo byłaby podobna jak w poprzednim punkcie, a tak będzie nieco wyższa:
W tej kwestii Łukasz Barczyk się postarał. Budżet Hiszpanki (ponoć rekordowy jak na nasze warunki) widać już od pierwszego ujęcia. Świetną robotę zrobiła operatorka Karina Kleszczewska, która obok Jolanty Dylewskiej (Złota Żaba Camerimage za W ciemności) udowadnia, że nie jest to tylko zawód dla mężczyzn. Hiszpanka wygląda więc ładnie, w scenach plenerowych nawet momentami przepięknie. Niestety problemem tego jest fakt, że ten wizualny splendor jest bardzo wtórny. Nawiązania chociażby do Grand Budapest Hotel (nasza recenzja oraz zwiastun) są aż nadto widoczne. Oryginalności zabrakło nawet grafikom plakatu. Spójrzcie tutaj:
Podobne, prawda? Mimo to ocena tego segmentu musi być względnie wysoka:
W sumie daje to nam ocenę, którą Hiszpanka niestety bardzo niechlubnie nawiązuje właśnie do koszmarnego Atlasu chmur. Powinno być o wiele lepiej.