To był znakomity festiwal z co najmniej trzech powodów. Trzy filmy zrobiły na mnie ogromne wrażenie, dużo większe od reszty, która i tak trzymała wysoki poziom. Tak jak na początku festiwalu wskazywałem moje trzy główne rekomendacja, tak samo teraz wskaże moje trzy główne zachwyty. Cieszy mnie to, że jeden z nich znalazł się na obydwu listach.
Co najbardziej ekscytujące, każdy z tych trzech filmów operuje zupełnie inną filmową poetyką, pozostając jednak podobnie mocnym doświadczeniem.
Z jednej strony jest bowiem SUBTELNOŚĆ, która idealnie opisuje wspaniały Moonlight Barry’ego Jenkinsa. Jest to film, który na pewno odczaruje w tym roku Oscary dla aktorów i twórców afroamerykańskich. Nie jednak z litość czy przydziału jakby chciał zeszłoroczny laureat honorowego Oscara Spike Lee, a za faktyczne filmowe osiągnięcie, którym ten film jest. To swego rodzaju odpowiedź czarnego kina na azjatyckie Przyjęcie weselne Anga Lee, czy rednecką, westernową Tajemnicę Brokeback Mountain…Anga Lee także. Film opowiada o tym, jak chłopak z afroamerykańskiej dzielnicy Miami zmaga się z problemem swojego homoseksualizmu. Jenkins nie operuje nigdy wielkimi słowami czy przerysowanymi gestami. Mimo to jest film jest absolutnym wulkanem emocji, które ukryte są za małymi gestami, genialnymi w swojej prostocie ruchami kamery i wybitnym aktorstwem, w szczególności boskiej Naomie Harris. Co za dzieło!
Za drugiej strony mamy przysłowiową KROPKĘ NAD „I”, albo wręcz WYKRZYKNIK, który w każdej scenie Manchester by the Sea (zdjęcie na górze) stawia Kenneth Lonergan. Nie jest to jednak żaden zarzut dla filmu, a jedynie stwierdzenie, że podejście do narracji może być tak różne, a siła emocjonalna filmu tak podobna i tak jednakowo prawdziwa. Manchester by the Sea to rozpisana na kilka wybornie skonstruowanych postaci saga rodzinna o próbie przepracowania traum z przeszłości i szukaniu sposobu na poradzenie sobie z problemami teraźniejszości. Wielkim atutem filmu Lonergana jest fakt, że każdą emocjonalnie rozrywająca scenę potrafi „przegrać” komediowym elementem. Dlatego można ten film określić mianem komediodramatu wzorcowego, który ma jeszcze jeden dodatkowy atut – porażające aktorstwo Casey Afflecka oraz drugiego planu z uderzającą w samo serce Michelle Williams i wspaniałym Lucasem Hedgesem.
W końcu mamy też KREACJĘ, której idealnym przykładem są rewelacyjne Zwierzęta nocy Toma Forda. Bezapelacyjnie najpiękniej nakręcony film festiwalu, a może i całego roku. Jednak szczęśliwie chodzi w nim o coś więcej niż tylko wizual czy wspaniałą muzykę Abla Korzeniowskiego. Chodzi głównie o wielowątkową i wielopłaszczyznową fabułę będącą z jednej strony kreacją literacką, bo część filmu jest odzwierciedleniem tego co czyta bohaterka grana świetnie przez Amy Adams. Z drugiej kreacją gatunkową, gdyż Zwierzęta nocy to perfekcyjny przykład stylowego thrillera, który jest tak gęsty, że jego atmosferę można ciąć nożem. W końcu jest też kreacją aktorską, bo obsada daje tutaj koncert godny najlepszych występów Filharmoników Berlińskim, a Michael Shannon przechodzi samego siebie.
Co za filmy – wystarczyły trzy, żebym już nigdy nie zapomniał mojego pobytu na 7. American Film Festival!