„Igrzyska śmierci: Kosogłos cz. 1”: W oczekiwaniu na finał

SS_D20-7826.dng

Fenomen Igrzysk śmierci, zapoczątkowany serią świetnych książek, trwa. Adaptacja ostatniej odsłony przygód Katniss Everdeen – Kosogłos – została podzielona na dwa filmy. Pierwszy z nich zgodnie z oczekiwaniami powinien zarobić miliony. Rodzi się pytanie czy ten podział, uzasadniony jedynie ekonomicznie, nie stanie się przyczynkiem do porażki drugiej odsłony Kosogłosa. Bowiem swoją jakością część pierwsza może zniechęcić widzów do pójścia do kina na kolejną.

Kosogłos – część pierwsza w reżyserii Francisa Lawrence’a, rozpoczyna się w momencie zakończenia W pierścieniu ognia. Katniss po zniszczeniu areny igrzysk, trafia do Dystryktu 13 rządzonego przez tajemniczą prezydent Almę Coin (Julianne Moore). Coin i Plutarch Heavensbee (fantastyczny Philip Seymour Hoffman), strateg medialny Dystryktu 13, chcą wykorzystać Katniss do walki medialnej z Kapitolem. Jednak ona jest wyjątkowo niepokorna. Czy stanie się tytułowym Kosogłosem, który poprowadzi ludzi do rewolucji?

Francis Lawrence (nie mylić z Jennifer odgrywającą rolę główną) miał wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia. Nie dość, że dostał do ręki najgorszy z dotychczasowych materiałów wyjściowych, to jeszcze producenci narzucili mu kuriozalny pomysł podziału adaptacji na dwie części. Kto czytał Kosogłosa, powinien pamiętać, że przez 2/3 książki właściwie nic się z nim nie dzieje. W powieści czuć, że Suzanne Collins nie miała do końca pomysłu jak zakończyć serię. Tym większe wyzwanie stało przez Lawrence’m, wyzwanie któremu reżyser nie podołał. Jego ewidentny brak wiary w powodzenie zadania widać właściwie od pierwszej sceny filmu. Rzecz jasna w Kosogłosie udaje się utrzymać klimat filmowej serii, jego styl wizualny pozostaje konsekwentny z tym, co zaprezentowano w Igrzyskach śmierci, a szczególnie w W pierścieniu ognia. Niestety fabularnych słabości książki nie udało się przykryć zaangażowaniem reżysera. Przeciwnie wydaje się, że Lawrence doprowadził film do stanu, w którym już mało interesujące wydarzenia książkowe, na ekranie wypadają tym bardziej nieciekawie i męcząco. Brakuje Kosogłosowi brawury i świeżości części pierwszej, brakuje też precyzji części drugiej. Jednak najbardziej widoczny jest brak interesującego drugiego dna, które było bodaj najmocniejszą stroną poprzednich odsłon serii – polityki jest tu tyle co kot napłakał. Niestety palmę pierwszeństwa przejmuje dramat Katniss, a właściwie melodramat Katniss związany z jej niezrozumiałymi relacjami z Gale’m i Peetą. Byłoby to właściwie niemożliwe do oglądania, gdyby nie imponująca obsada, ciągnąca przez dwie bite godziny fabułę, która mimo wszystko nie chce się rozpędzić. Jennifer Lawrence po raz kolejny udowadnia, że gdyby nie ona, sukces tej serii stałby pod znakiem zapytania. Jej charyzma i brawura jest w stanie przykryć nawet największe słabości dialogów napisanych przez Danny’ego Stronga i samą Collins. Na szczęście nie jest na ekranie sama. Wydatnie pomagają jej Hoffman (któremu film jest dedykowany), Stanley Tucci, czy wciąż królujący na drugim planie Donald Sutherland. Nie trafiła do mnie niestety Julianne Moore jako Coin. Ta postać jest zresztą największym rozczarowaniem filmu, gdyż Prezydent Coin była zdecydowanie najmocniejszym punktem książkowego Kosogłosa – tajemnicza, zachowująca się niekiedy jakby miała za chwilę stanąć po drugiej stronie barykady. W intepretacji Moore właściwie przechadza się po ekranie, nie pozostawiając żadnego wrażenia. Szkoda, bo w moich wyobrażeniach czytelniczych miała ją zagrać Meryl Streep, może to byłoby lepsze?

Kosogłos część pierwsza to kolejny dowód na to, że podział ostatniej odsłony danej serii nigdy nie robi jej dobrze. Z drugiej strony po tej słabszej odsłonie, niemal zawsze przychodzi triumfalne zamknięcie. Tak było choćby w przypadku serii o Harrym Potterze. Oby było podobnie i tym razem. Zobaczymy za rok. Dzisiaj ciąży rozczarowanie.

Maciej Stasierski

Igrzyska śmierci: Kosogłos cz.1:

Stasierski_6

Start typing and press Enter to search