Podtytuł tej recenzji idealnie obrazuje moje odczucia względem części drugiej Kosogłosa. Nie jest to więc tak świetny film jak otwarcie serii, nie jest też jednak tak słaby jak pierwszy Kosogłos. Znajduje się gdzieś po środku, co oznacza, że Francis Lawrence potrafił się odbudować po porażce poprzedniej odsłony, a Jennifer Lawrence udowodniła, że bez niej tej serii zwyczajnie nie ma.
Finał rebelii i konfrontacja są nieuniknione. Kto zwycięży w ostatecznym starciu między Kapitolem a Dystryktem 13? Ci, którzy czytali prozę Suzanne Collins wiedzą. Trzeba zresztą przyznać, że odkrycie tej tajemnicy nie jest szczególnie trudne. W czym innym jednak tkwiła moc tej książkowej serii – w rzadkim dla tego typu literatury drugim dnie, refleksji na temat roli mediów, społeczeństwie totalitarnym czy jak w przypadku tej części o tym jak rewolucja pożera własne dzieci. Przy okazji udawało się ten element połączyć z efektowną akcją i dobrym prowadzeniem postaci. To zanikło niestety w przypadku pierwszego Kosogłosa. Szczęśliwie w drugim wróciło, może nie ze zdwojoną siłą, ale z mocą podobną do W pierścieni ognia. Nie jest to więc film perfekcyjny, ale na pewno solidny i pozostawiający uczucie spełnienia.
To spełnienie głównie wynika z faktu, że Francis Lawrence dzięki serii Igrzysk śmierci wybił się na reżyserską niepodległość i pokazał, że ma własny styl – potrafi opowiadać klimatycznie i efektownie. W przypadku drugiego Kosogłosa dokłada to tych elementów także mrok – film jest najbardziej ponurym ze wszystkich części serii, a przy okazji najmocniej emocjonalnie rezonującym. Co prawda nie ma stabilnego, konsekwentnego tempa, ale kiedy przyspiesza, to już na dobre. Spełniona powinna się też czuć Jennifer Lawrence, która po raz kolejny udowodniła, że seria Igrzysk śmierci to ona, niemal jak Ludwik XIV, który mówił, że Państwo to ja. Dzięki temu, że wybrano tę niezwykle charyzmatyczną aktorkę, Katniss Everdeen stała się ikoną popkultury. Spełniona w końcu może się czuć także Suzanne Collins dołączająca do niewielkiego grona osobistości literatury, które doczekały się dobrych adaptacji swoich powieści.
Sam Kosogłos cz. 2 poza sukcesami Lawrence’a i…Lawrence, to udane widowisko, film bardzo dobry aktorsko – Julianne Moore bryluje jako Alma Coin – i profesjonalnie zrobiony. Słowem – hollywoodzki blockbuster jak się patrzy. Ani wyrastający ponad schemat, ani będący jego obniżeniem.
Jak na finał spowalniającej serii, Kosogłos cz. 2 budzi szacunek.
P.S. Kosogłos cz. 2 to też ostateczne filmowe pożegnanie z Philipem Seymourem Hoffmanem. Żegnaj mistrzu!