Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia – wehikuł wspomnień (Cannes2023)

Początek lat 2000., pewnego dnia młody Mateusz uruchomił odtwarzacz VHS z pierwszą częścią Indiany Jonesa i zakochał się w kinie. Tak właśnie zaczęła się ta przygoda, od Harrisona Forda, jego słynnego kapelusza i bicza. Nie ukrywam, że oczekiwania względem nowej części były ogromne. Jadąc w tym roku do Cannes obawiałem się, że nie uda mi się wejść na film ze względu na wielkie zainteresowanie tytułem o kultowym archeologu. Dzień rezerwacji, sekunda, poszło, nie udało się. Następne dni, nerwowo odświeżam stronę. W końcu jest, uruchomili dodatkową pulę biletów i marzenia stały się faktem. Wewnętrzny mały Mateusz ponownie wyruszy ze swoim bohaterem na podróż pełną przygód.

Już otwierająca sekwencja „Artefaktu Przeznaczenia” przyprawiła mnie o dziecięcy zachwyt i wbiła w fotel. Akcja przenosi się do czasów II Wojny Światowej, a odmłodzony Harrison Ford (póki co najlepsze wykorzystanie tego typu CGI w historii kina) rozprawia się z nazistami, którzy ukradli cenne artefakty z różnych stron świata. Wśród nich jest tzw. Antikythera, która umożliwiać ma podróże w czasie. Dowodzona przez Jürgena Vollera (Mads Mikkelsen) grupa nazistów próbuje rozwikłać tajemnicę Artefaktu i dzięki niemu wygrać wojnę. Dwudziestominutowy prolog to absolutny wyczyn operatorski i kaskaderski. Akcja pędzi z niesamowitą prędkością, a intensywność bodźców przyprawia o dreszcze. Właściwie czego tu nie ma? Jest samochodowy pościg, starcie w pociągu oraz na jego dachu, a także w tunelu. Montaż atrakcji w czystym spielbergowskim stylu (reżyser James Mangold zresztą podczas filmu jeszcze nieraz będzie składał hołd twórcy serii). Następnie przeskakujemy do 1969 roku; Indiana Jones przechodzi na uczelnianą emeryturę, ale ostatniego dnia pracy spotyka swoją chrześnicę (w tej roli Phoebe Waller-Bridge), która zachęca go do wznowienia badań nad zagadkowym obiektem. Jak się okazuje, CIA pod przewodnictwem… Jürgena Vollera również poszukuje tego przedmiotu. Celem jest nie tyle bezpieczeństwo świata, ale co ważniejsze, bieg historii. Voller planuje wykorzystać bowiem Artefakt do przeniesienia się w czasie i zmiany losów Trzeciej Rzeszy.

Film Jamesa Mangolda jest stworzoną z miłości do serii, przepełnioną nostalgią, czystą rozrywką. To jednocześnie hołd i reinterpretacja przygód o Jonesie. Reżyser posługując się najnowszymi technicznymi możliwościami kina zaprasza widza do przejażdżki po wesołym miasteczku, w którym znajdziemy praktycznie każdą możliwą atrakcję. Mangold odwołując się do mistrzów Kina Nowej Przygody kreuje popkulturową mieszaninę powodującą stan oszołomienia i ekscytacji (a przynajmniej tym, którzy kochają kino lat 80.). Moje wewnętrzne dziecko wielokrotnie płakało, śmiało się, było rozentuzjazmowane. Dokładnie tego oczekiwałem przed seansem i tego dostarczyli mi twórcy.

Seans Indiany Jonesa i ikoniczna muzyka wybitnego Johna Williamsa (proszę o kolejną nominację do Oscara!) przywołały wspomnienia beztroskich lat dzieciństwa i obudziły śpiącego we mnie małego Mateusza. Z tym samym, co 20 lat temu, błyskiem w oku i fascynacją obserwowałem losy najsłynniejszego w historii filmu archeologa. Dla takich emocji i wrażeń pokochałem niegdyś kino. Indy, dziękuję za wszystkie wspólne przygody i… do zobaczenia?

Start typing and press Enter to search