…niż oglądać ten pseudofilm akcji/przygodowy/you name it, w którym bodaj jedynym elementem wartym docenienia jest sposób pokazania włoskich miast, zabytków, muzeów. Nic innego w Inferno nie ma, co dokładnie potwierdza, że Robert Langdon nigdy nie był materiałem na bohatera filmowego.
Dlaczego Ron Howard zgodził się na Kod Da Vinci? Pewnie głównie dla pieniędzy. Dlaczego zgodził się nakręcić kontynuację czyli Anioły i demony? Pewnie z rozpędu. Dlaczego wziął się za Inferno po 7 latach od ostatniej części, a równo 10 od premiery pierwszej odsłony? Nie mam zielonego pojęcia, ale widać musiał wiązać z tym projektem jakieś nadzieje, skoro film także produkuje (wraz ze stałym współpracownikiem Brianem Grazerem).
W co tym razem wplątał się Robert Langdon? W międzynarodowy kryzys…zdrowotny (!). Miliarder Bertrand Zobrist (niewykorzystany Ben Foster), niesiony swoją chęcią zwalczenia problemu przeludnienia Ziemi, chce zapoczątkować pandemię niezidentyfikowanej choroby, po której zniknęłaby połowa ludzkości. Oczywiście tylko Langdon wie jak temu zapobiec. Problem polega na tym, że sam jest wplątany w historię kradzieży pewnej maski. Żeby tego było mało, niczego nie pamięta. W powrocie do normalności pomaga mu piękna dr Sienna Brooks (Felicity Jones).
Dużo tego…ale paradoksalnie za mało, żeby widza CZYMKOLWIEK zainteresować. Ron Howard po raz trzeci, jakby specjalnie sabotując swój projekt, pokazał, że historie pisane przez Dana Browna na ekranie nie są w stanie zaistnieć w ciekawy sposób. Z drugiej strony trzeba przyznać, że były w Kodzie Da Vinci, a szczególnie w Aniołach i demonach przebłyski dobrego kina, które mogłyby uzasadnić ich powstanie – w pierwszym cała część z genialnym Ian McKellenem, w kolejnym doskonałe tempo i świetnie zagrane role Ewana McGregora i Stellana Skargarda. Różnica w kontekście Inferno polega na tym, że w tym ostatnim takich elementów nie ma. Praktycznie wszystko zostało tutaj zepsute. Niby mamy do czynienia z najkrótszym filmem serii, ale i tak wybitnie za długim. Niby obsada znowu wygląda nieźle, ale tym razem żaden z aktorów nie błyszczy, przeciwnie większość pokazuje swoją ewidentną niechęć do materiału, na którym przyszło im pracować. Niby znowu mamy za pulpitem kompozytorskim Hansa Zimmera, ale jego muzyka bardziej przypomina popłuczyny po Cliffie Martinezie z Neon Demon.
Szczęśliwie jest Tom Hanks – jedyny człowiek przed kamerą, który zachował jakąkolwiek klasę. Jednak nawet najlepszy Robert Langdon, a tutaj nie mamy z takowym do czynienia, nie pomógłby w wytworzeniu w tym filmie napięcia. To jest element, na którym Ron Howard poległ najbardziej. Zapomnijcie o fabularnych kretynizmach (Brown je wymyślił, nie Howard czy David Koepp), czy postaciach które stanowią typowe fabularne wypełniacze (Sims grany tragicznie przez Irrfana Khana czy Bouchard, którego zagrał wciąż niedostatecznie wykorzystany w amerykańskim kinie Omar Sy). W takim thrillerze grzechem największym jest brak atmosfery zagrożenia – krótko mówiąc Inferno ani nas ziębi ani grzeje, doprowadzając nas dodatkowo do całkowitego znużenia. Owo znużenie ustępuje w finale miejsca irytacji, która się wiąże z trzema co najmniej aspektami: niemożliwym do jakiejkolwiek akceptacji wydźwiękiem całej intrygi, wyczuwanym na kilometr pseudotwistem oraz postacią Brooks zagraną przez Felicity Jones. Nie będę zdradzał za wiele, ale tyle powiedzieć mogę: trzeba być naprawdę w złej reżyserskiej dyspozycji, żeby poprowadzić niezwykłej Felicity Jones do zagrania tak słabej roli. Brawo Ron Howard, właśnie Pan to zrobił.
Nikt się nie spodziewał, że będzie aż tak źle. Inferno powinno być ostatnim odcinkiem tej wyjątkowo nieudanej filmowej serii. Po co zabierać ludziom czas, a Toma Hanksa odciągać od prawdziwych projektów?