Prawie dwa i pół roku oczekiwań, wielkie, rozbuchane do granic możliwości nadzieje i w końcu jest! Wraz z Christopherem Nolanem wyruszyliśmy z międzygalaktyczną podróż do lepszego świata. Czy także świata lepszego kina? Odpowiadamy w tym redakcyjny trójgłosie o najbardziej oczekiwanej premierze tego roku – Interstellar.
FABULARNIE…
Stasierski: Po raz pierwszy na filmie Christophera Nolana, obejrzawszy otwierającą godzinę filmu zrodziła mi się w głowie myśl „Czy ja jestem naprawdę na nowym filmie Nolana, a może jednak wszedłem na nowego Ridleya Scotta?”. Innymi słowy – fabularnie otwarcie całkowicie położone, głównie ze względu na rzecz u Nolana dotychczas nieznaną. Wielki Chris zaskakuje brakiem wrażliwości na ludzkie relacje, jakby zupełnie ich nie potrafił poczuć. Co prawda dotychczas też po tego typu emocje sięgać nie musiał, jednak nie może to stanowić żadnego usprawiedliwienia. Kiedy budował układanki, piramidalne konstrukcje, szło właściwie idealnie. Kiedy przyszło do napisania dialogów między normalnymi, żeby nie powiedzieć typowymi ludźmi, pojawiły się straszliwe problemy z wiarygodnością. Wyszło sztucznie, niedbale, jakby na chybcika. Nie można odmówić Nolanowi ambicji. Jednak nie można też powiedzieć, że udało mu się połączyć wodę z ogniem. Dramat rodzinny został zmiażdżony w zetknięciu z fenomenalną drugą częścią filmu, która została poprowadzona w tempie zawrotnym i pozwoliła Nolanowi na popis wyobraźni. Niestety przez ten dysonans, widać jak na dłoni słabości otwarcia filmu. Może trzeba było w ogóle z niego zrezygnować?
Samołyk: Scenariusz filmu to dwie płaszczyzny: naukowa i emocjonalna. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby jedna podkładała drugiej nogę, a druga zdawała się wołać: poudawaj, że pierwszej nie ma. Dialogi naszpikowane są nieznośnym banałem oraz niezdarnym patetyzmem i wielokrotnie wywołują u widza mdłości. Nolan po raz pierwszy poświęca równie dużo uwagi emocjom, co charakterystycznej dla niego teorii bądź idei, wokół której tworzy scenariusze swoich filmów. W budowaniu relacji emocjonalnych brakuje mu wrażliwości, talentu i wyczucia. Wszystko napisane jest nieznośnie wprost i podane widzowi za pomocą łopaty. Ogląda się to źle i co najważniejsze, bardzo psuje to odbiór naukowej płaszczyzny, do której sposobu przedstawienia mam również dwuznaczny stosunek. Reżyser podejmuje się ukazania pewnej wielkiej transcendencji i, moim zdaniem, pozostawia zbyt mało pola na niedopowiedzenie. Podaje gotowe rozwiązania, nie pozostawiając widza właściwie z jakąkolwiek refleksją. Pamiętam, że każdy film Nolana pozostawał w mojej głowie jeszcze kilka dni po seansie. Interstellar niestety pozwala o sobie zapomnieć. Do historii scenariuszowego absurdu przejdą dialogi z bazy NASA, kiedy Cooper (Matthew McConaughey) dowiaduje się, że będzie musiał zbawić świat. Nie uwierzycie własnym uszom.
Sobolewski: To chyba pierwszy film Nolana, który tak mocno podzieli widownię. Interstellar to zarówno najlepszy, jak i najgorszy film Nolana. Jedni skreślą go za emocjonalną miałkość, drugich zafascynuje jego pionierska i większa-niż-życie wizja o iście inter-galaktycznych rozmiarach. I nawet jeśli budowanie intymnych relacji międzyludzkich Nolanowi nie wychodzi, to jednak wychodzi mu, jak nikomu w branży filmowej, budowanie światów uplecionych z siatki awangardowych idei i podszytych imponującymi swoją precyzją mechanizmami działania. Zdając sobie sprawę z niedoskonałości pierwszych 45 minut filmu, skupionych wokół usilnych prób zbudowania emocjonalnej więzi między bohaterami, patrzę na ten film jednak z innej perspektywy. Dla mnie ten film to list miłosny dla wielkiej idei jaką jest podróż w gwiazdy czekająca, prędzej czy później, naszą cywilizację. To profetyczna historia o zwróceniu się w kierunku budowania naszego dziedzictwa w oparciu o inne priorytety. Dla mnie, fana astronomii, to jak spełnienie wielkiego marzenia. Ktoś bowiem w końcu pokazał w kinie science-fiction, że wszechświat to nie złe, zimne i czarne miejsce, gdzie nie ma dla nas nigdzie miejsca. Film pozbawiony jest ciążącego, zdecydowanie zbyt długo, w gatunku przeświadczenia o wrogości kosmosu i braku nadziei na pokonanie zapatrzenia się ludzkości tylko pod własne stopy. Dla mnie Nolan wskazuje palcem na niebo i świecą mu się oczu z podziwu na myśl o czekającej nas kiedyś podróży w gwiazdy.
AKTORSKO…
Stasierski: Żeby nie było jednak tak smutno, należy wskazać jeden element, dzięki któremu ta słaba część otwierająca daje się oglądać. Jest nim bez wątpienia Matthew McConaughey, aktor, który każdą kolejną rolą ugruntowuje swoje miejsce w ścisłej czołówce Hollywood. Tutaj daje być może najlepszą ze swoich dotychczasowych ról, nie tak angażującą fizycznie jak wybitna kreacja z „Witaj w klubie”, ale wręcz idealną pod względem wiarygodności wyrażanych emocji. Dawno nie widziałem takiego aktorstwa, w którym nie byłoby ani jednej fałszywej nuty. Matthew trzyma ten film na swoich barkach, w drugiej części z wielką pomocą Chastain i Hathaway, które jako jedyne potrafią dorównać mu kroku. Reszta na ekranie praktycznie nie istnieje.
Samołyk: Początek filmu jest okropny, a jedyną osobą, która sprawia, że da się przez niego przebrnąć to Matthew McConaughey. Opis ewolucji tego aktora, jego kunsztu przejawiającego się w sposobie przedstawiania emocji – nawet tych topornie napisanych – to materiał na osobny felieton. Równie dobrą rolę tworzy Jessica Chastain, która zmagając się ze scenariuszem napisanym na poziomie nastolatka, broni się i nie przynosi wstydu. Anne Hathaway jest w moich oczach irracjonalna, nieprzekonywująca, a momentami wręcz irytująca. Michael Caine znowu tworzy identyczną postać w porównaniu do poprzednich filmów Nolana. Zdaje się jednak robić to wyjątkowo nijako, przez co jego kreacja Profesora Branda jest płaska i do bólu sztampowa. Reszty aktorów nie pamiętam. Za wszystkich bardzo żałuję.
Sobolewski: Matthew McConaughey aktorsko, dosłownie i metaforycznie, poszybował tutaj w gwiazdy. Można zaryzykować stwierdzenie, że w swojej karierze doszedł on właśnie do warsztatowej perfekcji. Odnalezienie się w tak epicko zakreślonej w czasoprzestrzeni historii i nadanie jej przy tym ludzkiej twarzy (szczególnie przy emocjonalnym wybrakowaniu scenariusza) udowadnia tezę, że dla tego aktora nie ma rzeczy niemożliwych. Jessica Chastain to klasa sama w sobie i dodając tę kreację do jej dotychczasowego dorobku wiem już, że stała się właśnie moją ulubioną aktorką młodego pokolenia. Anne Hathaway, Michael Caine oraz cała reszta – niestety raczej do zapomnienia.
WIZUALNIE…
Stasierski: Interstellar w tej kwestii miało być przełomem. I nim w pewnych momentach rzeczywiście jest – sposób pokazania czarnej dziury absolutnie powala na kolana. Podobnie rzecz się ma z wizją piątego wymiaru, choć tutaj zrozumieć mogę, że nie jest ona dla wszystkich. Nolan w tej kwestii zaryzykował i dla mnie wygrał. Poza tymi elementami mamy standard nolanowski, tzn. realizację na poziomie niebotycznym dla innych współcześnie pracujących reżyserów tego typu kina. Hoyte Van Hoytema godnie zastąpił Wally Pfistera. Słowo uwagi na koniec – Interstellar rzeczywiście tylko w IMAX!
Samołyk: Kiedy Nolan wyprowadza nas spoza ludzką relację w kosmos, uświadamiamy sobie, że reżyser wreszcie mówi swoim językiem oraz, że znajdujemy się w obszarze, w którym nasz przewodnik jest prawdziwym ekspertem. Wielokrotnie doznajemy wizualnych zawrotów głowy. Bywa, że kompilacja monumentalnej muzyki Hansa Zimmera z przedstawieniem przestrzeni kosmicznej zapiera dech w piersiach na tyle, że ciężko uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nolan mistrzowsko łączy science-fiction z czystym realizmem, przez co efekt wizualny momentami jest piorunujący. W kategoriach zarzutów, można byłoby podnieść, że Nolan zbyt często nie wiedząc jak przedstawić emocje, wyciąga muzykę Zimmera na wierzch i mówi widzowi co ma w danej chwili odczuwać. Jestem wyjątkowo przewrażliwiony na tym punkcie.
Sobolewski: Tutaj bez najmniejszych wątpliwości trzeba powiedzieć jedno – Nolan pokazuje na ekranie rzeczy, których Kino nigdy nie widziało (i prędko ponownie nie zobaczy). Rozmach i techniczna awangarda wylewa się z każdego kadru. Są w tym filmie sceny tak nowatorskie i nowe dla oka, że prawdopodobnie złapiesz się na myśli, że właśnie patrzysz na część rzeczywistości, która wcześniej była poza zasięgiem Twojej wizualnej wyobraźni. Są też w tym filmie sceny tak intensywne w swoim odbiorze, że Twoje ciało poczuje się jak podczas pierwszego przejazdu na rollercoasterze. Mnie osobiście po kilku scenach literalnie bolały mięśnie od ciągłego napięcia. Na uwagę zasługują specyficzne, lekko brudnawe wręcz, zdjęcia Hoyte Van Hoytemy, które stylistycznie romansują z retro science-fiction. Widać to także w designie technologii i inżynierii przedstawionej w filmie – daleko tu od przekombinowania i popisywania się. Jest bardziej old-schoolowo niż modernistycznie. Muzycznie to ciągłe ciary na skórze. Hans Zimmer ponownie przygotował muzykę, która brzmi lepiej niż rzeczywistość.
NOLAN – CO DALEJ?
Stasierski: Jako zwolennikowi Prestiżu nie pozostaje mi nic innego jak zaapelować do Nolana o powrót do tego typu stylistyki. Nie sugerowałbym powrotu do stylu z początków kariery. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie jestem fanem Memento. Wręcz przeciwnie uważam go za jeden z najlepszych thrillerów przełomu wieków. Jednak wydaje mi się, że po Following, wspomnianym Memento i Bezsenności, Nolan swoje w tym gatunku już pokazał. Z kolei w kinie starszej daty – z pogranicza kryminału, ale w kostiumach z epoki – jeszcze może mieć coś ciekawego do powiedzenia. Dobrze byłoby, żeby odszedł na jakiś czas od skali makro i wrócił do historii nieco bardziej kameralnej. Wtedy będzie mógł pokazać, czy ujawniająca się w Interstellar słabość w portretowaniu relacji ludzkich była jedynie wypadkiem przy pracy, czy stałą tendencją.
Samołyk: Mam jedno marzenie i jedną prośbę. Nolana ośmielibym się prosić o to, aby nigdy więcej nie pisał tyle o miłości, która zwycięża wszystko oraz żeby nie poświęcał dużo energii na przedstawianie relacji międzyludzkich. Z prostego powodu: nie potrafi tego robić. To nie jest właściwie zarzut. Każdy twórca ma swoje złe i dobre strony. Cała rzecz sprowadza się do tego, by skupić się na tym w czym jest się dobrym, a omijać obszary swoich słabości. Moim marzeniem jest ukłon do początkowej działalności reżysera. Nolan dał się przecież poznać jako mistrz wielowarstwowych, inteligentnych scenariuszy. Jako wielki fan filmu Following – thrillera, osadzonego w smakowitej formie neo-noir – chciałbym ponownie zobaczyć go w roli twórcy ogromnego napięcia. Chciałbym, by chociaż na chwilę wykonał krok w stronę kina bardziej kameralnego, bym znów nie miał przykrości powiedzieć, że obserwowałem piękny spektakl rozczarowań – o czym więcej tutaj.
Sobolewski: W niedawno napisanym artykule dla Onetu dowodzę, że to właśnie Nolan znalazł równanie na najlepsze ambitne kino rozrywkowe XXI wieku. Z tego też powodu, chce by z każdym kolejnym filmem poszerzał naszą percepcję i przesuwał artystyczny horyzont zdarzeń o kolejne lata świetlne. Mój typ na jego kolejną produkcję? Nie mam pojęcia i liczę na niespodziankę.
OCENA…