Naoglądał się trochę Polowania Thomasa Vinterberga Magnus Van Horn, zanim nakręcił swojego nagradzanego wszędzie Intruza. Można byłoby powiedzieć, że nie ma nic gorszego, niż brak własnego filmowego głosu. Jednak jest coś w Intruzie, co pozwala o tym braku oryginalności zapomnieć – moc, siła, w końcu jakość.
Po pobycie w zakładzie poprawczym (za co tam jest nie wiemy prawie do końca filmu), do rodzinnego domu powraca John (genialnie poprowadzony Ulrik Munther). Mimo, że odpokutował swoje winy, nie będzie miał spokoju. Wydarzenia z przeszłości pozostawiły taką wyrwę w tutejszej społeczności, że John nie ma co liczyć na czyjąkolwiek przychylność. Czy sobie z tym poradzi?
Przy okazji fabularnego debiutu Magnusa Van Horn, szczególnie za kamerą pojawia się dużo rodzimych nazwisk – w końcu to polsko-szwedzka koprodukcja, która zgarnęła w Gdyni kilka ważnych nagród regulaminowych. Jest więc tutaj nominowany do Oskara operator Łukasz Żal (Ida), jest znakomita polska montażystka Agnieszka Glińska, która także zgarnęła statuetkę w Gdyni. Przed kamerą pojawia się z kolei Wiesław Komasa w całkowicie niemej, rewelacyjnej kreacji dziadka głównego bohatera. Jak się wszyscy spisują? Powiedzieć trzeba dosadnie – Intruz to jeden z najbardziej dojrzałych, najlepszych debiutów pełnometrażowych jakie zdarzyło mi się ostatnio oglądać. Pewnie – czuć tutaj na kilometr Polowanie. Van Horn jest jednak dobrym uczniem starszego kolegi Vinterberga. Jego chirurgicznie dokładna, wstrząsająco prawdziwa narracja to jeden z głównych atutów Intruza, filmu który nie jest oryginalny, ale i też taki być nie musi. Van Horn bowiem potrafi coś, czego ludzie z jego doświadczeniem nie powinni jeszcze umieć – dotyka i to naprawdę głęboko. Tym właśnie Intruz najbardziej wygrywa, swoistym autentyzmem.
Oczywiście jestem w stanie zrozumieć wszelkie słowa krytyki, że wolny, że bardzo formalnie ascetyczny. Cóż…tak wygląda kino z tamtych rejonów świata, mi taka estetyka całkowicie odpowiada. Wolę niespieszne, ale za to solidnie zbudowane tempo oraz genialnie skonstruowane napięcie, niż zawrotną prędkość narracji, z które nic nie wynika. Doceniam ten film również za niesamowitą konsekwencję Van Horna – nie ma w Intruzie emocjonalnych zrywów, które zwykle zafałszowują obraz. Van Horn jest raczej obserwatorem, który z okiem optyka rozpoznaje ludzkie przypadłości, słabości, fobie. Nie ma tutaj miejsca na obraz optymistyczny, nie ma szans na rozwiązanie pozytywne. Ważniejsza jest prawda, której w Intruzie nie brakuje.
Jeżeli tak mają wyglądać wszystkie debiuty tego roku, to kibicuję. Z kolei nazwisko Magnusa Van Horna zapisuję na liście reżyserów do śledzenia.