Znacie pewnie to uczucie, kiedy po wyjściu z kina wiecie, że przeżyliście coś…filmowego. Coś, czego nie potraficie łatwo uchwycić słowami, ale wiecie, że był to coś nieprzeciętnego, unikalnego, właśnie dlatego, że aż tak…filmowego. Tak właśnie filmowym przeżyciem okazuje się “Pięć diabłów”. Wciąż, po wielu tygodniach od seansu.
Historia jest tu pełna niesamowitych elementów – jest małżeństwo, z bardzo specyficznym dzieckiem, dziewczynką, która zapamiętuje i odtwarza zapachy, po których poznaje historię rodziny. Jest też siostra męża, którą łączy przeszłość z jego aktualną żoną. Burzliwa rzecz jasna. Jest w końcu koleżanka z pracy, która niejako spina te wszystkie postaci. A wszystko to zanurzone w konwencji bardzo emocjonalnego dramatu rodzinnego, połączonego z ciekawie wykorzystanym realizmem magicznym.
Lea Mysius, reżyserka tego filmu, ale też m.in. nagradzanej “Avy”, opowiada tych kilka historii w sposób iście imponujący. Nie jestem co prawda pewien, czy za jej stylem nadąża pisany także przez nią scenariusz, ale przy walorach “Pięciu diabłów” traci to w pewnym momencie znaczenie. W pewnym momencie, bo jest jednak w tym filmie kilka scen niepotrzebnych, które spowalniają narrację i wprowadzają element nudy, która nie powinna się mieścić w tym chaosie, którym jest historia tej ekscentrycznej, pełnej konfliktów rodziny.
Słowo chaos mogłoby sugerować, że mam wątpliwości co do “Pięciu diabłów”. Spieszę z wyjaśnieniem: nie mam ich w ogóle. Chaos tej historii wydaje mi się paradoksalnie wręcz potrzebny i, co chyba najbardziej zaskakujące, zamierzony. Wywołuje go sama reżyserka, która rozumie, że takiej historii, jaką ona chce nam tu pokazać, nie da się opowiedzieć w jednej tonacji, na jednym rejestrze, jednostajnie i bez wybuchów emocjonalnych. Może dlatego chwilami “Pięć diabłów” wybrzmiewa trochę na poziomie telenoweli, co jednak nie odbiera temu filmowi niesamowitej siły, która jest jego bodaj największym walorem. Atmosferę historii, to jej literalne zimno, przełamywane metaforycznym (ale nie zawsze) ogniem, buduje Mysius zarówno poprzez postaci, jak i – co być może bardziej istotne – wizualną stronę obrazu, która jest całkowicie powalająca i w pełni konsekwentna. W tym akurat kontekście być może należałoby stwierdzić, że w “Pięciu diabłach” nie ma niepotrzebnych sekwencji. Fabularnie już jednak wygląda to trochę inaczej.
Wtedy jednak w sukurs przychodzą postaci, które Mysius, wraz z drugim scenarzystą Paulem Guilhaume’m kreślą ostrą, ale jednocześnie wiarygodną kreską. Tak też zresztą każą je grać swoim aktorom, co daje im z kolei szansę na większe niż życie, wręcz monumentalne kreacje. Adele Exarchopoulos wykorzystuje tę możliwość od pierwszej do ostatniej sekwencji filmu – to jest naprawdę kreacja przez wielkie “K”, potwierdzająca to, co kiedyś w tej ówcześnie młodej dziewczynie odkrył Abdellatife Kechiche. Postać Joanne wiąże w sobie większość tematów filmu, który jest w nie bardzo bogaty – jest to przecież z jednej strony, patrząc na niego najbardziej powierzchownie, opowieść o kryzysie rodzinnym (postrzeganym we wszystkich konfiguracjach), o kryzysie relacji, o przebaczeniu, ale też o niespełnionej, szalonej, najpewniej niemożliwej miłości, o przepracowywaniu traum, których niekiedy przepracować się nie da. Można się zmęczyć od tego bogactwa, ale nie przy “Pięciu diabłach”.
Lea Mysius jest twórczynią tego sukcesu. Z wielką sprawnością utkała powiązania osobowościowe, tworząc absolutnie unikalne filmowe doświadczenie – film, który powinien się spodobać zarówno tym, którzy cenią sobie w kinie coś więcej niż rozrywka, jak i tym, którzy niekiedy potrzebują obejrzeć taki gęsty dramat, w którym jest dużo krzyku, emocjonalnych wybuchów i wielkich emocji. Obydwie grupy powinny się odnaleźć na pokazie “Pięciu diabłów”. Może i właśnie dlatego odnalazłem się na nim też i ja, bo chyba obydwie wrażliwości są mi równie bliskie, co dalekie.