Każdemu superbohaterowi należy się film. Nieważne czy jesteś Iron Manem, Pchłą Szachrajką, Kurtem Cobainem czy Iggy Popem. Kwestią czasu było więc nadejście momentu, w którym swój filmowy pomnik otrzyma Janis Joplin. Można jej nie lubić, być obojętnym lub oburzać się na monotonne już eksponowanie borderline’owych osobowości. Można też walczyć z wiatrakami.
Joplin jest dla mnie postacią kłopotliwą. Chwalę i wywyższam jej niespotykany talent, charyzmę i dostrzegam piętno, jakie odcisnęła na historii muzyki, powiedzmy, rockowej. Nigdy jednak nie darzyłem sympatią ruchu hipisowskiego. Nie rozumiem jego fenomenu, choć wszystko poza ich ideolo do mnie przemawia. Wszystko, a więc tylko muzyka. Dużo w niej pasji i autentyczności, której tak bardzo współcześnie brakuje. Ich postrzeganie rzeczywistości jest jednak dla mnie rodzajem pyskówką gówniarza, któremu nie chce się kupić ulubionej zabawki. Bo „bunt to wolność” to coś zgoła odmiennego niż „grunt to bunt”.
I Janis Joplin jest dla mnie taka jak cały ten ruch, a film o niej po prostu nie mógł się udać. Dlaczego? Bo Joplin swoim życiem napisała zwykłą i totalnie niefilmową historię. Zaczęło się od kompleksów i wytykania w szkole. Potem klasyczne „ja wam jeszcze pokażę” no i… pokazała. Potem jaksy draksy, wódeczka, kręcenie fazek i ojej… przedawkowałam. Wszystko jest to przeplatane unikalną i gromką muzyką, która dla Janis była w życiu najważniejsza.
Zdaję sobie sprawę z tego, że fani Joplin mnie zabiją. Podejmuję to ryzyko, bo pamiętam jak obrażano niegdyś film Control, będący fabularną biografią Iana Curtisa, lidera Joy Division. Curtisa oczywiście uwielbiam i żaden, nawet najgorszy film, nie mógł sprawić, że nie będzie to jeden z ważniejszych filmów mojego życia. Dlatego w pełni rozumiem uczuciowe rozpłynięcie się przy Janis, który dla mnie jest jednak filmem do bólu przeciętnym i nieangażującym.
Nie podoba mi się również choroba, na którą cierpi wielu twórców dokumentów. Z jakichś powodów traktuje się ten gatunek pobłażliwie. Od wielu lat, co do zasady, powiela się utartą formę: pokażmy pamiętnik-pokażmy gadające głowy, które zrobią za fabułę-na koniec wrzućmy napisy, które opowiedzą pół życia bohatera. Chlubnym wyjątkiem od tej przeklętej zasady jest Asif Kapadia – reżyser m.in. takich filmów jak Senna czy Amy. Dowodem na emocjonalną niemoc Janis niech będzie mój odbiór wymienionego, drugiego dzieła reżysera. Do Amy Winehouse miałem stosunek wręcz negatywny – głównie ze względu na karkołomną nachalną narrację, jakoby Winehouse zrównała się swoim kunsztem z „klubem 27”. Jednak w trakcie seansu Amy wzruszyłem się i odczułem wobec niej wielkie współczucie. Po filmie łamał mi się głos. Po Janis, ziewnąłem dwa razy, założyłem płaszcz i poszedłem do warzywniaka.