– Przygotowuję się do zmiany swojego wizerunku, przemiany z uczestnika wydarzeń na ich obserwatora. Nie wiem, kiedy to nastąpi, ale powolutku się na to przestawiam – powiedział mi przed laty wybitny aktor, reżyser i pisarz, Jerzy Stuhr.
Michał Hernes: Pozwolę sobie rozpocząć od pytania z „Gadających głów” Kieślowskiego: kim pan jest i czego pan chce od życia?
Jerzy Stuhr: Chcę radości. Cieszę się każdym dniem. Kim jestem? Chyba czterdzieści lat mojej pracy powiedziało o tym trochę czytelnikom i nie muszę tego tłumaczyć.
M: Nawiązując do pytania zadanego w jednym z wywiadów profesorowi Bardiniemu, które powtórzył pan w swojej książce „Tak sobie myślę”, chciałbym zapytać, co pan robił przez ostatnie dziesięć lat.
JS: Przygotowywałem się do starości. Podpisuję się pod odpowiedzią, której udzielił Bardini. Przygotowuję się do zmiany swojego wizerunku i przemiany z uczestnika wydarzeń na ich obserwatora. Nie wiem, kiedy to nastąpi, ale powolutku się na to przestawiam. To w końcu nieuchronne, prawda?
M: Ingmar Bergman w pewnym momencie nabrał odwagi i ukazał Śmierć jako białego klowna, postać konwersującą, grającą w szachy i właściwie pozbawioną tajemnic, był to pierwszy krok w jego walce ze strachem przed śmiercią. Jaki był pański, jeśli można wiedzieć?
JS: Nie wiem, nie odczuwam go. Ciągle wierzę, że śmierć jeszcze do mnie nie przyjdzie, a gdy już to nastąpi, w każdej chwili jestem na to gotowy.
M: Pisał pan natomiast o strachu przed młodymi jako ciekawym temacie na film.
JS: Tu mamy do czynienia z innym strachem. Wcześniej zapytał pan mnie pan o ten metafizyczny i eschatologiczny, podczas gdy drugi związany jest z lękiem przed młodzieńczą arogancją. Wolę odejść, niż żeby mnie upokorzono. Mógłby to być temat na filmową historię o bojaźni mojego pokolenia.
M: Krzysztof Zanussi żalił się niedawno, że nie dostał pieniędzy na najnowszy film i winił za to między innymi Małgorzatę Szumowską.
JS: Tego z młodzieżą bym akurat nie kojarzył. Chodzi o decyzje, których nie znam, ale które dotykają również mnie. Sam nie dostałem pieniędzy na film.
M: Będzie pan walczył o jego realizację?
JS: Bardzo chcę go zrobić. Starałbym się, żeby ta produkcja podsumowała moje filmowe istnienie. Chociaż jednak chcę sam dać połowę pieniędzy na ten projekt, to drugiej połowy nie mogę dostać. Trzeba czekać. Pasikowski czekał sześć lat, a ja czekam dopiero trzy. To może nie jest tak dużo.
M: Proszę opowiedzieć, o czym będzie ta historia.
JS: To byłby życiorys reprezentanta mojego pokolenia, które miało bardzo ciekawe życie. Od czasów Stalina począwszy, a kończąc na demokracji – takiej, jaką mamy, ale jednak mamy. To wielka droga. Film będzie się nazywał „Obywatel” i tytułowa postać przechodzi przez wielkie transformacje. Chciałbym, żeby wyszła z tego komedia. Moim punktem odniesienia byłaby poetyka Andrzeja Munka, ale też Federico Felliniego. Sportretowałbym bohatera miotanego falami historii, jej absurdem i absurdalnością systemów politycznych. Wszystko to zostałoby jednak ujęte w sposób komediowy. To bardzo polski temat i byłby rozpoznawalny dla osób znających polskie historyczne konteksty. W scenariuszu skupiłem się na kamieniach milowych naszej najnowszej historii. Chodzi o lata: 1956, 1968, 1970, 1980 i 1989 aż po dziś dzień. Scenariusz traktuję jako roboczy zapis przyszłego filmu i przez cały czas go poprawiam. Bez przerwy nad nim siedzę albo o nim myślę. Mam w głowie sceny, które nie zostały zapisane, ale i tak wiem, że je nakręcę.
M: Ostatnio spotkałem się z opinią, że o wiele trudniej zrobić komedię niż film dramatyczny.
JS: Pewnie, że tak. To wiadomo od lat. Komedie ceni się mniej. Są nawet festiwale, które komedii nie dopuszczają do konkursów. Nie można nazwać chałturą „Zezowatego szczęścia”, dramatów Moliera czy Zapolskiej. Jestem po nagraniu „Ich czworo” dla radia i uważam, że to wielka sztuka.
M: W swojej książce napisał pan, że nie żal panu czasu na robienie ramoty.
JS: To nie było tak. Gdy przystępowałem do pracy nad Czechowem, u pani Krystyny Jandy w Teatrze Polonia, jakiś krytyk zapytał mnie o to, a ten spektakl od dwóch lat jest hitem. Kolejki na Marszałkowskiej są takie jak za komuny po mięso. Jaka to ramota?
M: Doczekamy się kiedyś komedii o Smoleńsku?
JS: Możliwe.
M: Współcześnie powstają komedie o Hitlerze.
JS: To naturalny stan odreagowania, że ktoś odreagowuje to śmiechem. Ja już jednak takiego projektu nie zrobię, bo to mnie nie interesuje. Chciałbym, żebyśmy się roześmiali z tematu polskiego antysemityzmu, z mitu Solidarności i takich zagadnień.
M: A śmianie się z walki z rakiem czy raka w ogóle?
JS: Widział pan film „Nietykalni”?
M: Tak.
JS: Jest tam sparaliżowany człowiek, a my się śmiejemy. Ten śmiech jest uzdrawiający. To było wspaniałe odkrycie. Z choroby można się śmiać, ale nie ją wyśmiewać. Pewnie i o raku można tak opowiedzieć.
M: Pan by potrafił?
JS: Na razie nie, to temat zbyt bliski mojej osoby.
M: Anais Nin napisała przewrotnie: „pisanie dziennika jest chorobą” a w pana przypadku chyba „walką z chorobą jest równoznaczna z pisaniem dziennika”.
JS: Dla mnie dziennik był terapią i okazał się skuteczną.
M: Potęga literatury?
JS: Nie miałbym odwagi mojego pisania nazwać literaturą.
M: Oglądał pan „Miłość” Michaela Haneke?
JS: Tak.
M: I jak wrażenia?
JS: To znowu odkrycie, że można tak pięknie mówić o miłości i lojalności ludzi starych. Piękny film. Myślę sobie, że jeśli pożyję jeszcze z dwadzieścia lat, to może tego typu rola znalazłaby się i dla mnie. To dla aktora optymistyczne, gdy patrzy na kolegę dwadzieścia kilka lat starszego i że tak pięknie gra taką piękną rolę.
M: Kiedy czytałem „Tak sobie myślę” i trafiłem na fragment o pańskim spotkaniu w windzie z Sylvią Kristel, przypomniała mi się anegdota z dziennika Jarosława Iwaszkiewicza o tym, jak leciał samolotem w sąsiedztwie Sophii Loren.
JS: On spotkał Sophię Loren, a ja tylko Sylvię Kristel, ale dziękuję za porównanie z Iwaszkiewiczem.
M: Jak podsumowałby pan miniony rok?
JS: Jednym słowem: Wyzdrowienie. Ogromnie, intensywnie i każdego dnia cieszę się życiem. Jednocześnie tęsknie za filmem. Ostatnio grywam tylko za granicą, a w Polsce jakoś nie za bardzo. Niedawno bardzo dobrą rolę dostałem we Włoszech. Nie ukrywam, że jestem kapryśny. Przebieram w ofertach i nie łatwo mnie zadowolić. Zadowoliłaby mnie rola na miarę ról szekspirowskich. Mam też jeden film w głowie. Albo go zrobię, albo nie. Nie jestem z tych, którzy mają kilka projektów naraz. W „Obywatelu” chciałbym połączyć ze sobą różne gatunki z naciskiem na komedię i dramat.
M: Czy podobnie zrobiłby pan film o Lechu Wałęsie, gdyby była taka możliwość?
JS: Nie zrobiłbym go, bo nie potrafiłbym zrobić takiego filmu. Nie umiałbym złapać historii, która się aktualnie dzieje. Nie mam takiego temperamentu, żeby realizować filmowe produkcje o tematyce społecznej. Jestem trochę na uboczu spraw politycznych. Nigdy mnie polityka specjalnie nie interesowała, a odkąd nastała tak zwana wolność, jestem szczęśliwy, że polityką nie muszę się w ogóle zajmować.
M: Ale w pańskiej filmowej wizji chyba trudno o nią nie zahaczyć?
JS: Nie, dlaczego? Opowiem o pewnych naszych przywarach i kompleksach. Spojrzę na to raczej od strony psychologicznej, a nie społecznej. Bohaterem będę ja i twarz moja, ale też mojego syna. Będzie to działacz kulturalny. Gdy ktoś prowadzi zespół pieśni i tańca, nie musi mieć nic wspólnego z polityką. Tak jest z moją postacią. Chce być także dziennikarzem, takim Kapuścińskim, i jeździć po świecie.
M: Czyli to będzie obserwator kluczowych wydarzeń?
JS: Za komunizmu trudno było być obserwatorem, bo to cię wciągało. Musiałeś w jakiś sposób się opowiadać.
M: Chce pan tym filmem wywołać w Polsce trzęsienie ziemi?
JS: Nie, proszę pana, co to jest film? To krótka historia. Dobrze powiedział kiedyś Smarzowski: „Niech mój film zapamiętają przez dekadę, to będzie wielki sukces”.
M: Nie wierzy pan, że kino jest w stanie coś zmienić?
JS: Może jedynie coś uzmysłowić. W pamięci mam filmy, które pozwoliły mi odkryć pewne rzeczy. Chodzi o świat, który być może znałem, ale bałem się coś o nim powiedzieć. Ostatnim takim filmem jest „Pokłosie”, które otworzyło dla mnie drzwi do rozmowy trudnej i czasem przykrej, ale jednak rozmowy.
M: To co pan chce odkryć?
JS: Chciałbym, żeby ktoś się na takie tematy, jak te przedstawione w „Pokłosiu”, się jeszcze roześmiał. Tak jak śmialiśmy się na filmie „Życie jest piękne” Roberto Benigniego.
M: Trudno to osiągnąć.
JS: Niech pan to pozostawi mnie. To ja ryzykuję.
(Wywiad ukazał się przed laty na łamach portalu Stopklatka.pl)
Rozmawiał: Michał Hernes