Powinno być tak naprawdę odgrzewane kotlety, ale film jest jednak o czymś innym. A konkretnie o kimś – o Joy Mangano, kobiecie, która wymyślała samowyżymającego się mopa. Byłaby to idealna historia filmowa od zera do bohatera, gdyby nie zabrał się za nią David O. Russell. Z drugiej jednak strony prawdopodobnie jest on też jedynym aktualnie pracującym filmowcem, którym mógłby się na to zdecydować. Ot, klątwa tego „reżysera aktorów”.
Joy Mangano ma wielką rodzinę, w której są właściwie sami nieudacznicy i jedna bardzo mądra starsza kobieta. Niestety ta mądra babcia (świetna Diane Ladd) nie może się przebić przez szum często debilnych, pełnym zazdrości i ludzkiej zawiści zachowań tej rodziny. Jest tu okropny ojciec (Robert De Niro nie miał co zrobić z tak napisaną rolą), który tuła się od jednej do drugiej „miłości”. Aktualna nazywa się Trudy i gra ją niestety bez wystarczającego szaleństwa Isabella Rossellini. Jest też matka (Virginia Madsen), której jedynym zajęciem jest oglądanie straszliwych oper mydlanych. Czy o kimś zapomniałem? Ah tak…jest jeszcze przyrodnia siostra, najbardziej okropna z nich wszystkich, zazdrosna, niepotrafiąca przyjąć, że ktoś poza nią może mieć lepsze pomysły (Elizabeth Rohm) oraz mąż-nieudacznik (przyjemny Edgar Ramirez), który dwa lata (!) po rozwodzie wciąż mieszka ze swoją byłą żoną.
W takiej scenerii musi się odnaleźć Joy, grana w swoim elektryzujący przez Jennifer Lawrence. Nie mam słów podziwu dla tej wciąż młodej aktorki, które po raz kolejny gra wiele lat starszą od siebie osobę, z bagażem doświadczeń dla osoby w jej wieku (25 lat) niemożliwym do ogarnięcia, i robi to z taką lekkością, jakiej nie widziałem od wielu lat. Pewnie byłaby to rola na kolejnego Oskara, gdyby tym razem jej wielki filmowy przyjaciel David O. Russell nie podłożył jej tylu kłód pod nogi. Oglądając Joy, miałem wrażenie jakbym oglądał Poradnik pozytywnego myślenia, jednak jak to się przyjęło pisać na tym blogu „po wylewie”. Wszystko co tam wyszło, w Joy Russell zepsuł. Bohaterowie, grani przez tych samych aktorów (De Niro, Bradley Cooper), tam fascynowali, byli interesujący i zabawni. Tutaj są irytujący, żeby nie użyć słowa mocniejszego. Szczególnie postawa ojca, którego gra De Niro, jest tutaj nie do zaakceptowania. Każde pojawienie się tego wybitnego aktora na ekranie wywoływało u mnie nieomal odruch wymiotny. Bez wyczucia kreślił w Joy swoich bohaterów Russell. Poza postacią Joy nie ma komu tutaj kibicować, a trudno jest budować komediowy klimat na bohaterach chwilami odrażających.
W Joy doszło do sytuacji, która nie miała miejsca wcześniej w filmach Russella. Bez Jennifer Lawrence nie ma tutaj filmu, a przecież obsada jest jak zawsze imponująca. Russell musi się nareszcie zorientować, że tej samej historii nie da się opowiadać w nieskończoność. W Poradniku miał urok i prawdę, w American Hustle rozmach i tę kontrolowaną swobodę. Tutaj tego zabrakło, a zamieniło się w irytację widza i brak konkretnej wizji historii. Szkoda, bo Joy Mangano jest postacią ciekawą, szczególnie dla amerykańskiego widza, który takie opowieści uwielbia.
Zamiast interesującego filmu o feministycznym wydźwięku (był na to wielki potencjał), wyszło kino nieforemne, męczące i zdecydowanie za długie. Rozczarowanie.