…w którym wszystkiego musi być więcej: gwiazd, akcji, minut seansu, wybuchów, slo-mo. Niestety sequel oznacza też, że wszystko to czego doświadczamy w nadmiarze, z automatu traci świeżość i zaczyna nudzić. Druga część rewelacyjnych Kingsmanów z podtytułem Złoty Krąg właśnie dlatego jest klasycznym sequelem: wszystkie elementy można odhaczyć jak na liście zakupów.
Jest więc dużo więcej gwiazd – do obsady dołączyli Jeff Bridges, Channing Tatum, Halle Berry, Michael Gambon i jako villain Julianne Moore. Powracają Firth, Egerton i Strong. Co za obsada – należałoby powiedzieć. I zaraz potem dodać: dlaczego większość z nich przechodzi obok filmu? Dlaczego jedynie interesujący jest Mark Strong? Zresztą do niego należy najlepsza scena, w której…śpiewa…to:
Powiedzmy, że dobre chwile mają też Firth i Bridges, ale poza nimi to jakby nie było postaci. Rola Tarona Egertona z pierwszej odsłony zwiastowała, że będzie to talent do śledzenia, ta pokazuje, że już za młodu można się zamknąć w jednej postaci i nie umieć z niej wyjść.
Może więc akcja ten film ratuje…otóż niezbyt. Scena otwierająca, w której poznajemy dziwnego antagonistę imieniem Charlie (come on!), jest strasznie pomontowana i efekciarska niemalże do odruchu wymiotnego. Później nie jest lepiej i dopiero przy finałowej scenie totalnej rozpierduchy możemy powiedzieć, że dostaliśmy to na co czekaliśmy. Szkoda, że ten moment następuje po 2 godzinach filmu, kiedy już zdążymy zapomnieć, że pierwsza część była taka świeża, zabawna, z dobrze miarkowaną akcją i humorem, z którego reżyser Matthew Vaughn strzelał niczym z karabinu maszynowego. W Złotym Kręgu amunicji zabrakło, bo trudno uznać za interesujące pomysł stworzenia przedziwnej postaci negatywnej, którą na jedną nutę zagrała Julianne Moore, czy sparodiowania prezydenta USA, który chyba w rzeczywistości pozafilmowej jest wystarczającą parodią. Na pół gwizdka niestety wykorzystał Vaughn także pomysł przeniesienia akcji do USA i mariażu brytyjskich Kingsmanów z amerykańskimi Statesmanami, którzy zajmowali się produkcją whiskey.
Wydaje mi się więc, że główną bolączką Złotego Kręgu jest to, że Vaughn miał sporo dobrych pomysłów, których nie umiał wykorzystać, a poza tym musiał się zmierzyć z faktem, że oczekiwano od niego zrobienia sequela większego, dłuższego, bardziej wybuchowego. I taki jest – większy, dłuższy, wybuchowy, ale też i dużymi momentami nudny i po prostu czerstwy. A tego w przypadku takiej rozrywki wybaczyć nie można, szczególnie w chwili, kiedy kino widziało już praktycznie wszystko. Ze schematów trzeba korzystać kreatywnie. Tutaj się niestety nie udało.