Michał Hernes: “Czerwona jaskółka” to jeden z tych filmów, na którym bawiłem się jak prosię. Muszę przyznać, że wielką frajdę sprawiło mi patrzenie na Jennifer Lawrence w roli byłej baletnicy, która stała się agentką do spraw specjalnych i skopała kilka tyłków (magia hollywoodzkiego kina – tak jak kiedyś sympatię wzbudzała np. dziewczyna do towarzystwa w „Pretty Woman”, tak teraz pozornie „delikatna” baletnica stała się tajną dwulicową agentką, ale i tak wciąż budzącą sympatię). A co Ty sądzisz o tym filmie?
Maciej Stasierski: Zacznę podobnie – “Czerwona jaskółka” to jeden z tych filmów, na których bawiłem się…inaczej, nie bawiłem się w ogóle. Wielką frustrację wzbudził we mnie film, w którym reżyser-partacz zmarnował potencjał tak mocnego zestawu aktorów. Nie masz wrażenia, że Jeremy Irons, Charlotte Rampling, Ciaran Hinds czy sama Lawrence zasługują na coś więcej niż wygłaszanie farmazonów z pseudorosyjskim akcentem? Bo do tego sprowadziło się w tym filmie budowanie postaci.
Michał: Serio partaczem nazywasz reżysera “Jestem legendą”, “Igrzysk śmierci” i serialu “Gotham”? W trakcie seansu przymykałem oko na scenariuszowe mielizny. Jestem „frajerem”, który chce i daje się nabrać. Sukces filmu polega moim zdaniem na tym, że nie wiedziałem, w jakim to wszystko pójdzie kierunku i nawet jeśli domyślałem się kilku rzeczy, to twórcom udało się mnie zaskoczyć. Podobały mi się te zwroty akcji i psychologiczne gierki. Przede wszystkim jednak ta historia wciągnęła mnie i zainteresowała dzięki Jennifer Lawrence, która uratowała ten film swoją charyzmą i aktorskim talentem. Poza tym jest w tym filmie urok staroświeckiego kina, a moim zdaniem Irons, Ramling i Hinds spisali się dobrze, mimo kuriozalności ich rosyjskiego akcentu. Naprawdę nic Cię nie zainteresowało w tym filmie? Naprawdę Lawrence się nie broni i nie uratowała tej produkcji?
Maciej: Tak, nazywam partaczem reżysera, który zepsuł finał dobrze budowanego “Jestem legendą” i nakręcił najgorszą część “Igrzysk śmierci” – Kosogłosa nr 1. Ale zostawmy Francisa Lawrence, który jest raczej typowym rzemieślnikiem Hollywood niż kimkolwiek poważniejszym. Lawrence jest fenomenalną aktorką, jestem jej fanem od lat. Uważam, że długo w Hollywood nie będzie tak naturalnego talentu aktorskiego. Z tych wszystkich powodów martwią mnie jej ostatnie scenariuszowe wybory. Jak jeszcze broniłem “Pasażerów”, tak po nich przyszły “X-Men: Apocalypse”, “Mother!” i to. Nie chciałbym, żeby Lawrence skończyła jak Michael Fassbender. Oczywiście masz rację, że ona jako jedyna broni się w tym filmie, ale czy to znaczy, że udało się jej zbudować jakąś bohaterkę? No do jasnej cholery nie i wina za to leży po połowie w scenariuszu i na barkach reżysera, który nie umie zdyskontować jej talentu. Zainteresowała mnie stylówa – świetna muzyka, ładne zdjęcia, dobra klata Joela Edgertona 😉 Ale chyba więcej powinniśmy się spodziewać po filmach z taką obsadą, przy których nawet słabe “Atomic Blonde” staje się interesujące. Z tym się zgodzisz?
Michał: Oczywiście, że nie 🙂 Możliwe, że po prostu nie oczekiwałem zbyt wiele po seansie, który miał być dla mnie czystą rozrywką. Dla mnie Francis Lawrence to solidny rzemieślnik, z którym Jennifer wciąż chce pracować. Podejrzewam, że w tym scenariuszu zainteresowała ją silna i ciekawa kobieca postać. Co prawda daleko jej do “Nikiti”, a “czyściciel” z tego filmu nie umywa się do Jeana Reno, ale podobały mi się inne smaczki – Rampling przywodząca na myśl “Nocnego portiera” i belgijski aktor przypominający rosyjskiego prezydenta. Jak wspominałem to staroświecki film bez pościgów i nadmiaru strzelanin. Owszem, mogłoby z tego wyjść coś lepszego, ale i tak bawiłem się jak prosię.
Maciej: Zazdroszczę Ci czasem (podkreślam czasem) tego młodzieńczego podejścia, co jest tym bardziej paradoksalne, że to ja jestem w naszej dwójce młodszy. Może jednak to znak czasu – Ty chodzisz na filmy jakbyś był dzieckiem wciąż, a Charlotte Rampling zamiast Szekspira naśladuje Ewę Szykulską z “Seksmisji”.