Michał Hernes: ambicje producentów filmu Twój Vincent są wielkie, mówi się o walce o Oscara. Ciekawi mnie jednak, dlaczego ta animacja nie miała swojej światowej premiery w Cannes, Wenecji albo Berlinie. Zastanawiam się, czy festiwalowi selekcjonerzy nie uznali przypadkiem, że nie spełnia ich kryteriów i nie jest dostatecznie dobry.
Maciej Stasierski: jeśli tak uznali, to znaczy, że albo są szaleni, albo nie znają się na filmach. Chyba, że masz inne uzasadnienie?
Michał: dawno minął już czas, gdy animacje nie były doceniane i traktowane poważnie. Inna sprawa, że nie zawsze do konkursów na wymienionych przeze mnie festiwalach trafiają filmy dobre. Czasem decydują o tym nazwiska twórców albo układy z dystrybutorami. Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale choć Twój Vincent oczarował mnie i zachwycił w warstwie wizualnej, czuję niedosyt związany z samą fabułą. Zamysł jest ciekawy i przepiękny, ale z wykonaniem – jeśli chodzi o opowieść – jest moim zdaniem gorzej. Podobno niewiele zostało w tym filmie ze scenariusza napisanego przez pisarza Jacka Dehnela. A szkoda! Co sądzisz o scenariuszu do tego filmu?
Maciej: i tutaj właśnie pojawia się między nami dysonans, bo ja czekałem od dawna na taką opowieść, która przywołuje w pamięci historie z kina noir spod znaku Bogarta, albo zabawy konwencją detektywistyczną spod pióra Agathy Christie. Kocham taką rozrywkę, bo raczej tylko jako rozrywkę można to traktować. I dlatego pewnie Twój Vincent okazał się dla mnie tak ciekawy nie tylko ze względu na stronę wizualną, o której jeszcze dwa słowa powiemy, ale właśnie ze względu na fabułę, która przeniosła mnie trochę do dzieciństwa, kiedy zaczytywałem się w kryminałach. Poza tym także się trochę wzruszyłem, ale czuję, że w tym wypadku to bardziej zasługa obrazów i niebywałej muzyki Clinta Mansella. Co Ci nie gra w tej historii?
Michał: na pewno podoba mi się to, że czuć w tym filmie wielką miłość i sympatię do Van Gogha. Szkoda tylko, że ta opowieść nie porwała mnie tak mocno jak chociażby książka i film Pasja życia. W trakcie seansu odnosiłem chwilami wrażenie, że twórcy większą wagę przywiązywali do warstwy wizualnej, niż do samej opowieści. Poza tym nigdy nie byłem fanem kryminałów Agathy Christie. Być może oczekiwałem od tego filmu zbyt wiele, ale boję się pójść na niego raz jeszcze ze względu na zupełnie niepotrzebny – moim zdaniem – dubbing. Ale doceniam wysiłek twórców w warstwie wizualnej. Gdyby ustawić wszystkie te obrazy obok siebie, sięgnąłyby nieba. A co Ty sądzisz o malarskości tego filmu?
Maciej: pomysł jest fenomenalnie ryzykowny, a wykonanie fenomenalne. Period. Michał Oleszczyk mówił przed seansem, że to będzie “life-changing experience” i nie kłamał. Nigdy wcześniej nic takiego na ekranie nie widzieliśmy, sądzę, że nie zobaczymy też w przyszłości. Nie będę udawał, że jestem znawcą obrazów Van Gogha czy malarstwa w ogólności, ale wiem co mi się podoba, a co uważam za kicz. W tym filmie nie ma nawet jednego momentu przekroczenia granicy wizualnego kiczu – jest maestria w doborze kolorystyki, są genialne nawiązania do prawdziwych dzieł malarza. W końcu są też przejścia na biało-czarny obraz, który robi chyba jeszcze większe wrażenie niż w kolorze. Podobne masz zdanie na temat tych niekolorowanych retrospekcji?
Michał: tak, to kandydat do miana jednego z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie kiedykolwiek widziałem i od jego sukcesu wiele zależy w tym sensie, że to może być sygnał dla producentów, że warto wykładać pieniądze na takie szalone pomysły. A tematów i malarzy temu reżyserskiemu duetowi nie brakuje. Z drugiej strony chciałbym zgodzić się z Tobą i panem Oleszczykiem (który przestał być dla mnie autorytetem po tym, co napisał o nowym Blade Runnerze), ale jakoś nie potrafię, choć te obrazy robią wrażenie i genialnie oddają sedno twórczości van Gogha – w tych kolorach i w ich pozornej prostocie tkwi niesamowita siła, która rekompensuje mi fabularne niedociągnięcia.
Maciej: abstrahując od Twojego sceptycyzmu, mam wielką nadzieję na sukces tego filmu Hollywood, z nominacją do Oscara włącznie. Byłby to taki sygnał o jakim mówisz, że warto iść pod prąd (nie w stylu Patryka Vegi, tylko naprawdę), próbować szalonych rzeczy. I tylko może cieszyć, że pod takim projektem podpisali się Polacy. Dla tych, którzy nie kochają takich historii, pozostaje upajać się obrazem i muzyką, które wynagradzają naprawdę sporo. Ale co ja tam wiem, mi nie musiały wynagradzać niczego, bo wszedłem w atmosferę tego filmu całkowicie. Oby Wam też się to udało.
Krótki apel na koniec: w kontekście premiery Blade Runnera, nie zapominajcie o Vincencie, bo jest godzien naprawdę podobnej uwagi. Idźcie do kina!