Nie wszyscy aktorzy są stworzeni do grania w komediach. Mimo wielkiego talentu, zwyczajnie brakuje im tego naturalnego, niezbędnego w tym gatunku, timingu. Robert Więckiewicz nie jest jednak takim aktorem, co wydatnie udowodnił przy okazji swojej współpracy z Juliuszem Machulskim. Tym większym rozczarowaniem jest więc Król życia.
Więckiewicz po latach graniach ról poważnych albo jeszcze poważniejszych, postanowił spróbować komedii. Problem w tym, że film Jerzego Zielińskiego trudno w ten sposób jednoznacznie traktować. Sam reżyser w swojej zapowiedzi Króla życia, powiedział, że jego film jest trochę inny. Od razu w mojej głowie pojawiło się pytanie: Od czego?. Jak się okazało to pytanie jest niepotrzebne, bo Król życia jest inny po prostu. Niestety nie jest przy tym dobry, ani nawet przeciętny. Jest inny, ale słaby – fabularnie, aktorsko, szczególnie pod względem dialogowym. Opowieść jest sztampowa do bólu – znudzony życiem bohater po wypadku zaczyna korzystać z życia i cieszyć się nim. Zieliński chciał coś w tej startej płycie zmienić, jakoś ją odświeżyć, żeby wciąż grała dobrze, a nie fałszywie. Niestety wyjątkowo zabrakło mu środków. W każdym ujęciu widać, że Zieliński, znakomity operator pracujący głównie zagranicą, pierwszy raz stanął za kamerą jako reżyser, a Faddi Chakkour napisał swój debiutancki scenariusz.
Scena wypadku samochodowego trochę przypomina tę klasyczną sekwencję:
Wygląda to więc chwilami po amatorsku, który przywołuje trochę…Żyć, nie umierać z Tomaszem Kotem. Wydaje się, że nieprzypadkowo obydwa filmy weszły do kin tak blisko siebie. Kot i Więckiewicz chcieli odpocząć od poważnego repertuaru i ponieśli niemal identyczną klęskę. Różni te filmy jedynie to, że postać, którą gra tu Więckiewicz nie irytuje tak bardzo, jak ta Kota. Prędzej wywołuje uśmiech politowania niż irytacji, co stanowi dość paradoksalny komplement. Poza tym Więckiewicz miał na ekranie partnerów, którzy mimo tragicznej jakości scenariusza, postanowili z nim walczyć. Kot tego komfortu nie miał.
Wybór między filmami Król życia a Żyć, nie umierać, porównałbym do tego, który od ostatnich dziesięciu lat spotyka polskiego wyborcę. Można wybrać albo coś złego, albo coś jeszcze gorszego. Wniosek – najlepiej omijać i jego, i drugie.