Po lekkim, niesłychanie udanym pierwszym podejściu do historii Królewny Śnieżki, przyszedł czas na drugi, tym razem o wiele bardziej mroczny film. Niestety zamiast solidnej adaptacji opowiadania braci Grimm, dostaliśmy coś w stylu kolejnej części „Zmierzchu” z nieco tylko zmienioną obsadą, grającą jednak na podobnym poziomie.
Przy analizie „Królewny Śnieżki i Łowcy” Ruperta Sandersa warto zacząć od pozytywów, gdyż jest ich jak na lekarstwo. Film wygląda chwilami naprawdę przepięknie. Widać dobre oko reżysera i całkiem jego sporą wyobraźnie. Widać też niestety jak bardzo Sanders nie potrafi opowiadać filmu swoim językiem, co skutkuje straszliwą ilością nieszczególnie udanych nawiązań do „Władcy Pierścieni” czy serii o „Harrym Potterze”. Generalnie jednak, mimo małej oryginalności, strona wizualna filmu broni się. Tak samo jak grający łowcę Chris Hemsworth, który być może chwilami nieco zbyt mocno przerysowuje swój akcent, ale najważniejsze że udaje mu się stworzyć jedynego w tym filmie pełnokrwistego bohatera. Niestety reszta w żaden sposób nie jest w stanie dotrzymać mu kroki. Jak w przypadku Kristen Stewart nie można było się spodziewać zbyt dużo (do swojego typowego wyrazu twarzy rodzącego orangutana dołożyła jeszcze kompletnie niewiarygodny brytyjski akcent), tak wiele rozczarowanie czeka fanów Charlize Theron. Zdobywczyni Oskara mając w ręku zdecydowanie najciekawszy materiał nie potrafi w żaden sposób uwiarygodnić postaci złej Królowej Ravenny. Jedyną jej receptą na tę postać jest wypowiadanie kolejnych, dodajmy nierewelacyjnie napisanych, kwestii w wielkim, chwilami szokującym spowolnieniu – jakby nagrano je na magnetofonie i zacięła się kaseta. Szkoda, bo scenarzyści starali się nadać postaci nieco bardziej niejednoznaczny rys. Niestety Theron, walcząca z ewidentnie trudnym dla niej akcentem, sposobności na taką kreację nie wykorzystała, przegrywając z kretesem pojedynek z Julią Roberts. Zresztą we właściwie żadnym elemencie porównanie ze „Snieżką” Tarsema Singha nie może dla „Królewny Śnieżki i Łowcy” wypaść pozytywnie. Kontrast widać w tempie, stylu opowiadania historii, który u Sandersa opiera się na całkowicie i ostatecznie nieznośnym patosie. W końcu widać go też rozwiązaniach fabularnych, które w tamtym filmie były zabawne i lekkie, w tym zaś ciężko nie nazwać ich idiotycznymi (jak sceny z początku filmu, gdzie Śnieżka ucieka galopem, czy z końcówki gdy [uwaga spojler!] wstaje z martwych).
Film Ruperta Sandersa, znanego dotychczas z produkcji reklamówek, to zaskakująco duże rozczarowanie. Winą za to można obarczyć właściwie wszystkich zaangażowanych po trochu. Widać, że jednak dwa filmy o Śnieżce w jednym roku to za dużo.