Był w tym roku w kinach taki film, jak Kingsman: Tajne Służby – zgrywa na filmy szpiegowskie, pastisz kina gatunkowego, dodajmy w najlepszym wydaniu. Guy Ritchie swoim nowym filmem chciał powtórzyć sukces obrazu Matthew Vaughna. Niestety wszystko co zagrało w Kingsman, zawiodło w Kryptonim U.N.C.L.E.
Film Ritchiego jest oparty na serialu o tym samym tytule z lat 60. Nie wiem jak wyglądał oryginał, ale jego sukces musi sugerować, że para głównych bohaterów – amerykańskiego i radzieckiego szpiega – musiała wypadać na mały ekranie dobrze. Tutaj niestety jest absolutnie odwrotnie – jest to bodaj najważniejszy powód porażki najnowszego filmu Ritchiego. Między Henry Cavillem, którego kolejny występ w roli Supermana już niebawem, a Armie Hammerem (A.K.A. Panem Drewno) tak brakuje chemii i jakiegokolwiek ekranowego porozumienia, że uważam za swój wielki sukces fakt wytrzymania w ich towarzystwie do końca seansu. Szczęśliwie poza nimi na ekranie pojawiają się jeszcze Panie i one ten film ratują przed ostatecznym upadkiem. Alicia Vikander po raz kolejny potwierdza, dlaczego jest teraz bodaj najgorętszym kobiecym nazwiskiem w branży. Pozytywnie zaskakuje Elizabeth Debicki, która nie jest urodziwą kobietą, ale wie jak korzystać ze swojej niekwestionowanej charyzmy. Ciekawa sprawa w przypadku Kryptonimu U.N.C.L.E. – Amerykanina gra tutaj Brytyjczyk Cavill, Rosjanina Amerykanin Hammer, Niemkę Szwedka Vikander, a osobę o nieskonkretyzowanej narodowości (możliwie, że jest to Włoszka, można tak sądzić po nazwisku które nosi) urodzona w Paryżu Australijka Debicki, mówiąca nota bene z perfekcyjnym brytyjskim akcentem. W tym szaleństwie byłaby metoda, gdyby Ci aktorzy ze sobą na ekranie współpracowali, a wygląda to bardziej na deklamowanie między sobą średnio napisanych dialogów. Jedynie Hugh Grant gra u Ritchiego postać po swoich warunkach. Szkoda, że pojawia się w filmie na tak krótko.
Niestety poza Vikander i Debicki, oraz wyśmienicie pomyślaną sceną z motorówkami, nie ma w Kryptonimie U.N.C.L.E. nic godnego jakiejkolwiek uwagi. Ritchie wie, że nie stać go na żadną oryginalność. Wiedział to też Vaughn kręcąc Kingsman. Różnica polega na tym, że ten drugi potrafił z narzucających się naturalnie schematów i absurdów fabularnych, stworzyć zgrabne, klimatyczne, bardzo zabawne, a przy okazji interesujące kino. U Ritchiego jest klimat, jest estetyka, ale niestety jego film jest wyjątkowo niestrawny fabularnie. Nie mówię tu rzecz jasna o trzymającej się kupy fabule. Mówię o fabule, która wciągałaby widza. Tutaj takowej brak, jest za to dużo momentów skrajnie przeciągniętej, wyjątkowo irytującej nudy, w której brytyjski luz Kingsman, zastąpiony został przebrzmiałym, sucharowym humorem bez żadnej lekkości.
Miałem nadzieję, że dwie części Sherlocka Holmesa to w przypadku kariery Ritchiego wypadek przy pracy. Po seansie jego nowego filmu, bliżej mi stwierdzenia, że kroczy on świadomie w stronę filmowej przepaści. Manieryczne, niedobre kino.