Któż by się tego spodziewał, że Jon Favreau z dość średniej klasy komika, stanie się nie tylko reżyserem do wynajęcia (znakomity Iron Man), ale wręcz fachowcem z wizją. Już Szef, pierwszy tak mocno niezależny projekt to pokazał. Jednak to co się wydarzyło w przypadku Księgi Dżungli jest absolutnie niesamowite!
Wszyscy to znamy – Mowgli wychowuje się w dżungli pod czujnym okiem pantery Bagheery oraz watahy wilków. Jednak pewnego dnia tygrys Shere Khan wydaje na niego wyrok śmierci. Mowgli musi uciekać. Pięknie ta historia była opowiedziana w słynnej kreskówce. Większość z Was na pewno pamięta te obrazki:
Legendarna kreska – tyle powiedzieć, to jak nic nie powiedzieć. Favreau musiał się jednak zmierzyć nie tylko z tą klasyką animacji. Poza tym stanęły mu na drodze wspomnienia z dzieciństwa tych, którzy przyzwyczaili się do pewnego wizerunku misia Baloo, pantery Bagheery czy węża Ka. Z tego starcia wyszedł jednak zdecydowanie z tarczą. Jest dorosła wersja tej opowieści, która przy okazji stanowi hołd dla klasyki. Księga dżungli jest przez to tak prawdziwym filmem. Favreau, dbając o stronę wizualną, nie odebrał jej ani trochę serca czy uniwersalności. Przypowieść o przyjaźni, o przywiązaniu do swoich, hierarchii i wierności zasadom wybrzmiewa w Księdze dżungli nadzwyczaj wiarygodnie. Największa w tym zasługa postaci, które utrzymały swój tradycyjny charakter. Mowgli jest więc krnąbrny i Neel Sethi, debiutujący na ekranie, oddał ten urok idealnie. Jednak prawdziwie gwiazdy kryją się za bohaterami wytworzonymi przez komputer. Ben Kingsley jako Bagheera jest mądry i odpowiednio majestatyczny. Bill Murray idealnie wpisał się w Baloo. Miałem wręcz wrażenie, że to miś wziął ze swojego odtwórcy więcej. Żal jedynie, że Kaa w elektryzującym wydaniu Scarlett Johansson jest na ekranie tak krótko. Osobne zdanie należy się Idrisowi Elbie, który zagrał Shere Khana. Biorąc pod uwagę wszystkie różnice, wkład fizyczny Robina Williamsa do tamtej roli, wydaje mi się, że pod względem dubbingu, występ Elby można porównać do tego co zrobił Williams z Dżinem z Alladyna. Dawno się tak nie bałem, nie czułem takiego niepokoju oglądając ekranowego villaina, a przecież był to „jedynie” komputerowo stworzony tygrys. Idris, chapeau bas!
Kilka słów jeszcze o stronie wizualnej filmu, bo ona jest tutaj aktorem samym w sobie. To co zrobili animatorzy Jona Favreau jest nieprawdopodobne. Słusznie pisali krytycy amerykańscy porównujący ten świat z Avatarem. Być może nawet tutaj wygląda to lepiej, bo dżungla po której „biega” Mowgli naprawdę żyje, a zwierzęta, z którymi rozmawia nie odbiegają mocno o tych, które w rzeczywistości biegają na wolności. Wygląda na to, że Oscar za efekty specjalne, a może i za zdjęcia dla Billa Pope został właśnie przyklepany. O warstwę muzyczną zadbał John Debney i chyba od swojej nominowanej do Oscara muzyki z Pasji Mela Gibsona nie słyszeliśmy jego orkiestry w takiej formie. Odświeżył nawet piosenki z oryginalnej Księgi dżungli (uwaga, jedną śpiewa sam Christophen Walken! – zresztą spójrzcie wyżej).
Krótko: Jon Favreau się nie pomylił. Władze Disneya nie pomyliły się. Pomyli się ten, kto nie pójdzie na Księgę dżungli do kina – straci rozrywkę na poziomie, którego w tym roku jeszcze nie było.