„La La Land”: A miało być śpiewająco…

Nie ma zestawienia najlepszych filmów 2016 roku, w którym nie znalazłby się musical Damiena Chazelle’a  – La La Land wygrywa wszystko, prowadzi w ilości nominacji do Złotych Globów i zapewne podobnie będzie w przypadku Oscarów. Krytycy piszą o fenomenie przywracającym modę na musicale, która istniała w Hollywood od lat 40. do nawet wczesnych 80. Zastanawiam się jak ten film miałby to zrobić, skoro jest zbiorem znanych musicalowych kliszy, bez nadania im nowoczesnego, autorskiego spinu.

A miałem ten film pokochać. Byłem tego pewien – wydawało mi się, że jesteśmy dla siebie z La La Land stworzeni. Że podczas seansu będę się czuł, jakbym zakładał idealnie pasującą do ręki rękawiczkę. Że twórcy odpalą najbardziej kolorową i efektownie wyglądającą petardę roku. Tymczasem niestety wygląda na to, że La La Land zapracował sobie u mnie co najwyżej na status „it’s complicated”, rękawiczkę trzeba było zwęzić, a w ręce pozostał tylko niewybuch – tak wielkie przeżyłem rozczarowanie.

Nic na to nie wskazywało – recenzje, zwiastuny, Whiplash, obsada. Nie mogło się nie udać i nie powiem też, że się całkowicie nie udało. Jednak problem z tym musicalem jest taki, że najlepiej gra on z emocjami widza, kiedy przestaje być musicalem. Wtedy, kiedy oglądamy dobrze napisany dramat związany z kryzysem związku między Mią (Emma Stone), a Sebastianem (świetny Ryan Gosling), La La Land ogląda się najlepiej. Wtedy też ten film wchodzi na poziom, którego oczekiwałem od początku. Niestety pierwsza godzina przynosi jedno rozczarowanie za drugim. Brakuje magii opowieści musicalowej, brakuje tego pozytywnie pomyślanego muzycznego kiczu. Choreografie wyglądają na mocno ograne, brak im kreatywności, o związku z fabułą nie mówiąc. No i najważniejsze – piosenki w La La Land zapomina się, jak tylko zamknie się za sobą drzwi kina. Najlepsza jest ta, którą śpiewa Emma Stone w drugiej, lepszej części filmu. Pierwszą wyciąga za uszy charyzmą i zaangażowaniem Ryan Gosling, bo Stone przemyka się po ekranie nie mając za bardzo nic do roboty. W otwierającej godzinie La La Land popełnia więc wszystkie musicalowe grzechy – piosenki są, ale ani nie wpadają w uchu, ani nie pomagają fabule. Taniec wydaje się kwiatkiem do kożucha, z którego Chazelle nie potrafił kreatywnie skorzystać. Historia zaś nigdy nie nabiera rozpędu, a wręcz wkracza w bardzo dziwne i niepotrzebne rejony (choćby wątek z żenującym Johnem Legendem).

Dopiero kiedy między bohaterami, którym brakuje też wzajemnego przyciągania (tzw. chemii), zaczyna się psuć, Chazelle włącza 4. i 5. bieg – fabuła rusza z kopyta i po raz pierwszy (niestety spóźniony o dobre 90 minut) płynie łza po policzku widza. Być może tym La La Land wygrywa te wszystkie nagrody – tym, że wraz ze zbliżającym się finałem staje jest lepszy, przestaje w prosty sposób czerpać ze schematów gatunku (Deszczowej piosenki jest tu mnóstwo), a bardziej staje się głosem autorsko myślącego filmowca. A przecież widzowie najlepiej zapamiętują końcówki, o początkach, nawet najtrudniejszych, zapominając. Chazelle ostatnimi dwoma segmentami ratuje głowę spod topora, ale błysku Whiplash powtórzyć nie umiał. Przez to jestem tak bardzo rozczarowany La La Land – jeśli ktoś tak mocnym krokiem wszedł w towarzystwo najbardziej interesującym reżyserów, a w dodatku z relacji można było wysnuć wniosek, że w drugim filmie jeszcze mocniej podbił stawkę, to oczekiwania musiały zostać wywindowane wysoko.

La La Land moim oczekiwaniom zupełnie nie sprostał. Ale Oscara i tak dostanie – wątpliwości nie mam, że Akademia pokocha te kolory i rozmach. Ja z kolei będę miał asumpt do kolejnej krytyki jej wyborów.

Start typing and press Enter to search