Sypnęło nam na jesień kinem gangsterskim. Było Sicario, w najbliższy piątek wychodzi Pakt z Diabłem, a kilka dni temu do kin trafił Legend. Dzisiaj o tym ostatnim.
Lata 60-te, Londyn, East End. Ulicami trzęsą nikczemne bliźnięta. Reginald i Ronald Kray. Jeden pozuje na najbardziej zajebistego gościa w Londynie, a drugi to upośledzona świnia i homoseksualista. Plugawe rodzeństwo zastrasza, wymusza, podpala, zabija, okrada, you-name-it. Same brzydkie rzeczy. Na początku jest nawet śmiesznie. Później chce się wyjść z kina.
Tak, Tom Hardy gra na poziomie premium. Co z tego jednak, jak scenariusza wystarczyło ledwo na 50% filmu? Gdy Legend jest gangsterski to trzyma się kupy, gdy Legend chce być dramatem rodzinnym i czymś tam jeszcze, to dostajemy mdłości. Problem polega na tym, że historia o braciach Kray nie miała wpisanej w siebie żadnej ciekawszej intrygi/twistu/suspensu/czegokolwiek. W miejsce tychże, film proponuje jakiś niesmaczny emocjonalny rosół. Źle napisany wątek miłosny powoduje u widza skołowanie w stylu nie kumam tej miłości lub aha, who cares?.
Oglądanie tego filmu z każdą mijającą minutą było coraz mniej przyjemne, a coraz bardziej męczące. Ciężko mi też zrozumieć decyzję, że film trwa ponad 2 godziny. To jest format filmu, który przy tak lichym scenariuszu nie powinien wyjść poza 90 minut. No cóż, twórcy byli innego zdania i postanowili zmęczyć widza.
Tom Hardy jest kameleonem. Gra tu podwójną rolę i wychodzi mu to koncertowo. Odnoszę wrażenie, że dysponuje on nieograniczonym zasobem akcentów i dialektów (w każdym filmie mówi inaczej, czyt. często niezrozumiale). Zdolna bestia, która zjadła ten film na śniadanie.