Rywalizacja DC i Marvela trwa w najlepsze…ale czy na pewno? Podobno Legion samobójców miał być odpowiedzią na przebój z początku roku, czyli Deadpoola. Czy takim się okazał?
Odpowiedź na to pytanie jest trudniejsza niż mogłoby się wydawać. Cytując klasyka – jest to wybór między dżumą a cholerą. Za tymi słowami kryje się moja otwarta niechęć do Deadpoola. Jednak to co zobaczyłem na ekranie w czasie seansu Legionu samobójców, niemalże wymusza na mnie uznanie dla Ryana Reynoldsa i jego marvelowskich inside-joke’ów. Zastanawiam się mocno, czy Legion samobójców nie jest jeszcze większą artystyczną porażką niż Batman vs. Superman: Świt sprawiedliwości. Nie znaczy to oczywiście, że ten drugi film jest udany – przeciwnie jest przerażająco wręcz nieudany. Jednak jest chociaż w tej swojej słabości konsekwentny. Film Zacka Snydera był powolny, zwroty akcji kuriozalnie pozbawione emocji, a finałowa batalia nie robiła wrażenia. W Legionie jest podobnie, z tą jednak różnicą, że David Ayer ewidentnie nie miał żadnej kontroli nad efektem finalnym. I to zarówno pod względem reżyserskim, jak i montażowym (który ponoć przebiegał zupełnie poza nim). Dlatego Legion jest jednym wielkim chaosem i nie mówię tego w pozytywnym znaczeniu. Ayer chciał, żeby jego film był „fajny” i trafił do szerszej publiczności niż poprzednie mroczne pozycje DC. Wszystko rozpoczyna się więc od dobrze znanej, nie ukrywajmy solidnie dobranej muzyki, która stanowi tło ekspozycji bohaterów naszej „przygody”. Niestety prezentacja przestaje być ciekawa, kiedy zapomnimy o muzyce, a zaczniemy poznawać postaci. Wygląda to prosto, żeby nie powiedzieć prostacko. Genialną Violę Davis zatrudniono tylko po to, żeby siedziała przy stole, jadła i opowiadała nam o indywiduach, które za chwilę będą pomagać światu? Warto było wymyślić coś lepszego.
Co do samych postaci – dwie są ciekawe. Harley Quinn kradnie ten film i ciągnie go za uszy tak długo, jak może. Niestety nawet najlepsza kreacja Margot Robbie (a śmiem twierdzić, że gdyby film był lepszy, to mogłaby być oscarowa), nie jest w stanie Legionu uratować. Podobnie jak klasyczna rola Willa Smitha, który nieco zbyt często puszcza oko do kamery, ale przynajmniej zachowuje klasę. Niestety wrzuceni w fabułę, a właściwie coś na jej kształt, ta dwójka znakomitych wykonawców nie ma szans w starciu z nieudolnością reżyserską Ayera, który przecież umie inscenizować sceny akcji (Furia). Co się tutaj stało, nie wiem. Robbie na tyle, ile może przykrywa swoją charyzmą brak scenariusza. Niestety w kontekście innych postaci, które tworzą tytułowy Legion, tego zrobić się nie dało. Już ich nie pamiętam, a przecież niektóre mogłyby się spokojnie stać inspiracją do pełnego metrażu. I jeszcze pytanie: z kim oni walczą? Tak słabym antagonistą nie był nawet Lex Luthor w wykonaniu Jesse Eisenberga i piszę te słowa w niesłabnącym szoku.
Jedyne z czym (a właściwie z kim) Margot Robbie jest w stanie tutaj wygrać, okazuje Joker w przewidywalnej interpretacji Jareda Leto. Naoglądał się chłop Heatha Ledgera, ale niestety nie wyciągnął z jego ikonicznej roli absolutnie nic dla siebie. W dodatku scenarzyści (tudzież ludzie, którzy starali się coś na kształt scenariusza napisać) dorobili mu…wątek miłosny. Wątek miłosny z Joker?! To się nie mogło udać i…się nie udało.
Legion samobójców dołącza do blockbusterowych rozczarowań roku. Marvel odjechał DC przerażająco. Co prawda Doktor Strange zapowiada się źle, ale pewnie i tak będzie lepszy od tego.