…ale mi ten film brzydko pachniał od dawna. Pierwszy zgrzyt to informacja o zmianie reżysera i dokrętkach, które doprowadziły budżet do poziomu 300 milionów dolarów. Kolejny przyszedł wraz z pojawieniem się pierwszych zapowiedzi, które wyglądały lekko mówiąc mało zachęcająco. Film niestety spełnił dokładnie wszystkie pokładane w nim oczekiwania. Głównie te negatywne.
O fabule nie ma co się rozpisywać, bo w zasadzie jej nie ma. Więc jedynie krótko: Batman wyczuwa, że coś nadciąga. Zbiera więc grupę silnych i szybkich facetów, którzy z nieocenioną pomocą Wonder Woman mają stawić czoła zagrożeniu. Zowie się ono…Steppenwolf i jest bodaj najgorszych villainem jakiego widział świat adaptacji komiksów. Ale ale…chciałem zacząć od pozytywów. Hmm…otwarcie? Całkiem niezłe jest to zawiązanie akcji, prezentacja głównych uczestników Ligi wypada może zbyt pospiesznie, ale przynajmniej wprowadza klimat. Do swojej ikonicznej roli wraca Gal Gadot, której będę bronił choćby nie wiem co. Także Ezra Miller starał się nadać Flashowi jakiejś osobowości oraz okazał się praktycznie jedynym komediowo udanym elementem Ligi. Podobały mi się sceny z Atlantydy, dlatego też czekam na Aquamana, który może okazać się tak dobrym elementem DCEU jak Wonder Woman. Niestety na tym kończą się pozytywy, a rozpoczyna się lista narzekań. Zasłużonych, choć niekiedy bardzo jednoznacznie wynikających z wielokrotnych zmian scenariuszowych oraz dokrętek robionych przez Jossa Whedona.
Steppenwolf jest jednym z tych elementów, których nawet dokrętki uratować nie mogły. Mam tyle zastrzeżeń w stosunku do tego bohatera, że nie wiem od czego zacząć. Może od pytania: po jaką cholerę zatrudniać wybitnego aktora Ciarana Hindsa, żeby jedynie mówił za postać i to w dodatku przetworzonym, przez większą część filmu sepleniącym głosem? Druga rzecz to sam wygląda tego bohatera, który staje się nieplanowanym elementem humorystycznym filmu. Trzecia to jego siła, a właściwie jej brak – przy Steppenwolfie nawet Doomsday czy Enchantress jawią się jako prawdziwe zagrożenie dla świata. I jeszcze to imię…możliwe, że za mocno szukam w tym filmie logiki i konsekwencji, ale jak to możliwe, że bohater, który pojawił się na świecie w czasach Atlantydy i Amazonek został nazwany…Steppenwolf? Zrozumiałbym cokolwiek, jakieś połączenie Aresa, Leonidasa i innego Asa…Steppenwolfa nie rozumiem i nie chcę zaakceptować.
Idźmy dalej – scenariusz, a właściwie to co z niego zostało, wygląda tak, jakby został złożony z klocków, które trzeba było w jakiś sposób poukładać, bez żadnej dbałości o konsekwencje. Pojedyncze sceny czy nawet sekwencje scen są tu naprawdę dobre, z otwarciem na czele. Co z tego jednak, kiedy po zebraniu ekipy, wpada do chronologii filmu klocek z napisem SCENA AKCJI. Pierwsza odbywa się w dokach Gotham – tam to się dopiero dzieje, a może bardziej nie dzieje. Zero dynamiki, zero emocji, zero, zero zero. Jednak to i tak dopiero preludium do finałowej sceny akcji (sekwencja z Supermanem, która pojawia się pomiędzy, jak bardzo mnie ten bohater wciąż irytuje, była super!), która przy niej wypada na poziomie minus 10 (minus 100?). Tam to dopiero nie ma emocji, jest zaś żałosna próba ratunku filmu, który pochłania się w własnej żenadzie. I już nie ma niestety odwrotu. Dodajmy do tego wszystkiego porażające sekwencje dialogowe z „najlepszą”, w której Lois Lane mówi do Supermana (niedawno wskrzeszonego) sakramentalne Ładnie pachniesz. Marta! ze Świtu sprawiedliwości właśnie zyskała godnego rywala w konkursie na najgorszy dialog ever w historii DCEU (całej historii kina superbohaterskiego?)
Nie idźcie na Ligę sprawiedliwości – nie wiadomo czy to film Zacka Snyder, czy Jossa Whedona. Wiadomo, że to film, który powinien być co najmniej dobry, ale potencjał zmarnowano na długo przed jego pojawieniem się w kinach. Niestety najlepszy dowód, że ciągłe zmiany koncepcji, dokrętki, propozycje nowych (nie lepszych) rozwiązań, nigdy nie robią filmom dobrze.