Locarno Film Festival 2025 – co w kinie artystycznym piszczy?

Co w kinie artystycznym piszczy, czyli co dobrego obejrzałem w ramach tegorocznego Locarno Film Festival.

Locarno to miejsce niezwykłe na festiwalowej mapie kina. To tutaj prezentowane są projekty, które nierzadko wymykają się łatwym, zero-jedynkowym ocenom jednocześnie wymagając od widza nie tylko intelektualnego wysiłku, ale i dużej dawki cierpliwości. Co roku z ciekawością spoglądam na program szwajcarskiej imprezy wypatrując potencjalnych perełek, a także poszukując nowych arthouse’owych twórców. 8 lipca podczas konferencji, na której dyrektor artystyczny Giona A. Nazzaro ogłosił tegoroczny line-up moje oczekiwania dodatkowo wzrosły. Na papierze skład wydawał się najlepszy od lat, a liczba uznanych nazwisk (choćby Jude, Kechiche czy Koberidze) zwiastowała prawdziwą kinofilską ucztę. Czy tak wielkie oczekiwania zostały zaspokojone? I tak i nie…

Omawiane tytuły podzielę na dwie konkursowe grupy i co ciekawe ten większy wcale nie będzie tym lepszym.

Konkurs główny:

Moim ulubionym filmem tej sekcji okazał się portugalski „As Estações” wyreżyserowany przez współscenarzystkę (a prywatnie żonę) Miguela Gomesa. To etnograficzny dokument utrzymany w stylistyce slow-cinema opowiadający o życiu na Alentejo – historycznej prowincji na południu Portugalii. Dzieło to uwiodło mnie swoją narracją przypominającą mi nieco zwycięzcę festiwalu Nowe Horyzonty z 2020 – „Metamorfozę ptaków”. Absolutnie przepiękny portret tamtejszego życia ujęty na ziarnistej strukturze filmowej taśmy. Innym tytułem, który wzbudził mój zachwyt był norweski komediodramat „Solomamma” w reżyserii Janicke Askevold. Nie wiem co takiego wydarzyło się od czasu premiery „Najgorszego człowieka na świecie”, ale Norwegowie najwidoczniej znaleźli jakiś klucz do kręcenia tzw. „życiowego kina”. Kolejny obraz z tego kraju, który w autentyczny, niewymuszony sposób portretuje okruchy życia gwarantując widzowi wzruszenie, ale i solidną dawkę humoru. Główną bohaterką filmu Askevold jest samotna matka poszukująca mężczyzny, który oddał swoje nasienie do banku spermy, dzięki której zaszła w ciążę. Edith z zawodu jest dziennikarką i pod pretekstem wywiadu o prężnie rozwijającej się firmie umawia się z biologicznym ojcem jej syna. Ich rozmowy przeradzają się w coś większego, ale prawda o intencjach bohaterki piętrzy coraz to głębsze kłamstwa. „Solomamma” nie tylko poruszyła mnie za sprawą delikatnej reżyserii i scenopisarstwa, ale także dzięki dwóm fantastycznym aktorskim kreacjom – Lisy Loven Kongsli oraz grającego między innymi we wspomnianym filmie Joachima Triera, Herberta Nordruma. Trzecim obrazem, który zapadł mi w pamięć jest serbski „Desire Lines” w reżyserii znanego nowohoryzontowej publiczności Danego Komljena. Film ten posiada wszystkie elementy, z którymi kojarzymy slow-cinema. Fabuła praktycznie nie istnieje (i nie jest to w żadnym wypadku zarzut), a większość opiera się na tzw. „kinie o chodzeniu”. No cóż poradzę, że uwielbiam taki typ sztuki, w której widz wchodzi wręcz w stan pewnej hipnozy. Medytacja nad codziennością z lekkim muśnięciem realizmu magicznego.

Jednak Złotego Lamparta wygrał nowy projekt japońskiego reżysera Shô Miyake. „Two Seasons, Two Strangers” to całkiem udane kino, jednak osobiście bardziej podobały mi się poprzednie obrazy Miyake. Jego nowy film utrzymany jest w lekko hongowskim stylu portretując piękno i smutek samotności. Koncepcja Yin-Yang wybrzmiewająca wśród spojrzeń bohaterów. Tylko tyle i aż tyle. Drugim tytułem, który wzbudził duże zainteresowanie było „Dry Leaf” gruzińskiego reżysera Aleksandre Koberidze. Ten dziwaczny obraz pozostawił mnie jednak z mieszanymi odczuciami. Z jednej strony znakomicie bawiłem się oglądając „pięknie-brzydkie” ujęcia nakręcone starym Sony Ericssonem (!), ale z drugiej zaś było to piekielnie męczące doświadczenie, bowiem film ten trwał ponad trzy godziny. Jedno jest pewne – kino nakręcone kalkulatorem nabrało nowego znaczenia.

Konkurs Cineasti del Presente:

Ta sekcja natomiast obfitowała w moje największe zachwyty tegorocznego festiwalu w Locarno. Wśród nich wyróżniłbym „Olivię”, czyli pełnometrażowy debiut argentyńskiej reżyserki Sofíi Petersen. Dzieło to ma w sobie ducha starych mistrzów – od Caravaggia, po Angelopoulosa, Malicka czy wczesnego Bartasa. Niezwykły debiut, który imponuje operowaniem światłocieniem, ale także świadomością panowania nad poczuciem upływającego czasu. Niespieszne arcydzieło, które mam nadzieję będzie do obejrzenia gdzieś na polskich festiwalach. Takie debiuty nie zdarzają się zbyt często. Innym tytułem wartym odnotowania jest „Un balcon à Limoges” w reżyserii Jérôme Reybauda. Zaczyna się niewinnie, niczym prościutka francuska komedyjka spod znaku Canal+, ale jak się później okazuje to wszystko to tylko pozory. Reybaud niczym Haneke serwuje twist, który całkowicie zmienia wydźwięk całości. Smaczne kino przepełnione czarnym jak smoła humorem. Ostatnim obrazem, który dzisiaj omówię będzie zwycięzca tej sekcji, czyli „Hair, Paper, Water…” autorstwa duetu Truong Minh Quy (twórca znakomitego „Viet i Nam”), Nicolas Graux. To kolejny przykład wizualnie przepięknego dokumentu utrzymanego w klimacie neomodernistycznego kina. Reżyserzy opowiedzieli językiem filmu o wartości i unikalności języka przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Ileż języków nie przetrwało, ileż odeszło w niepamięć. Wszystko za sprawą globalizacji i wypierania ich przez te popularniejsze.

Mam nadzieję, iż ta smutna konkluzja nie znajdzie swojej paraleli w powolnym wymieraniu artystycznego kina. Ale jeśli są jeszcze twórcy pokroju wyżej wspomnianych to o przyszłość X muzy możemy być spokojni. Kino żyje i ma się dobrze.

Start typing and press Enter to search