Już zeszłoroczny „Dear John” nieco nadszarpnął moją miłością do wielkiego Lasse Hallstroma. Wtedy jednak obarczyłem za to winą głównie bardzo słaby materiał wyjściowy, jakim była nie różniąca się kompletnie niczym od poprzednich wypocin autora powieść Nicholasa Sparksa. Niestety tym razem z wydaje się materiału uszytego na miarę, także Hallstromowi nie udało się stworzyć satysfakcjonującego film. „Połów szczęścia w Jemenie” rozczarowuje.
Jak to zwykle u szwedzkiego reżysera mamy nieco oderwaną od realiów, mocno bajkową historią z obowiązkowym wątkiem romantycznym. W takim kinie Hallstrom czuje się jak ryba w wodzie. Niestety w tym wypadku jednak niemal każdy element popłynął pod prąd. Historia z tak ciekawym, abstrakcyjnym pomysłem, jakim jest stworzenie łowiska łososi na pustyni w Jemenie, na której tle tworzy się miłość rozpadła się niemal w drobny mak. Zacznijmy może jednak od tego co dobre. Fantastycznie Hallstromowi udało się uchwycić absurdalność pracy speców od marketingu politycznego, ich dbałość o każdy szczegółów, działalność, która ogranicza się niekiedy do frazesowych oświadczeń i maniakalnego patrzenia na słupki popularności. Idealnie zostało to uchwycone w mocno, ale nie za mocno przerysowanym wątku rzeczniczki premiera Wielkiej Brytanii, którą wręcz brawurowo zagrała Kristin Scott Thomas. Niestety poza tym niewiele naprawdę trzyma się kupy. Film rozpada się na wstrząsającą ilość wątków, z których jedne wydają się kompletnie niewiarygodne (jak kryzys w małżeństwie bohatera granego przez Ewana McGregora, czy jego miłość do głównej bohaterki), inne zaś nie do końca wykorzystane (jak ten dotyczący działalności szejka zagranego wybornie przez Amra Wakeda). Hallstrom oczywiście stara się prowadzić fabułę sprawną ręką, jednak bez ciekawego scenariusza jego działania są zupełnie bezowocne. Wątek romantyczny jest nie tylko nieznośnie wręcz przewidywalny, ale też co najgorsze pozbawiony emocji. Zresztą cały „Połów szczęścia w Jemenie” jest ich pozbawiony, co jest tym bardziej zaskakujące mając w pamięci, jak dobrze szwedzki reżyser potrafił grać na emocjach widza. Tutaj jakby zatracił tę umiejętność, co skutkuje tym, że ogląda się bez bólu, ale też bez żadnego zaangażowania. Ładne obrazki i kilka znakomitych dialogów, a nawet rewelacyjne aktorstwo Emily Blunt a szczególnie McGregora nie są w stanie tego zmienić. Szkoda wielka, gdyż z tak dziwnej, idealnie wręcz dopasowanej do wrażliwości reżysera i scenarzysty Simona Beaufoya historii można było stworzyć o wiele więcej niż kilka przyzwoitych scen i jeden znakomicie poprowadzony wątek.
„Połów szczęścia w Jemenie” ma oczywiście swoje walory i bez wątpienia znajdzie grono zwolenników. Jednak nie wydaje mi się, żeby znalazł grono oddanych fanów, gdyż zapomina się o nim zaraz po wyjściu z kina.