Recenzję najnowszego filmu Bradleya Coopera opowiadającego o życiu jednego z najwybitniejszych dyrygentów w historii – Leonarda Bernsteina – postanowiłem napisać nietypowo – odwołując się bezpośrednio do klasycznej, czteroczęściowej budowy symfonii.
Część I – prolog, wspomnienie przeszłości
Początek historii zaczyna się w 1943 roku, kiedy to wyrwany ze snu Lenny odbiera telefon i otrzymuje wiadomość: „Dziś wieczorem zadyrygujesz nowojorską orkiestrą w zastępstwie za chorego Brunona Waltera”. Rozradowany młody (25-letni!) Bernstein tak szybko osiągnął szczyt marzeń większości dyrygentów na świecie – poprowadzi koncert w słynnej Carnegie Hall. Po entuzjastycznym przyjęciu jego kariera wręcz wybucha. Na jednym z przyjęć zapoznaje się z aspirującą aktorką Felicią Montealegre (graną przez absolutnie fantastyczną Carey Mulligan), a między nimi rodzi się uczucie, muzyczna ballada rozpisana na dwa serca. Cooper odwołując się do kina tamtej epoki kreuje świat pełny noirowych światłocieni wprowadzając metawymiar swojej opowieści. Tło historyczne sprowadza bowiem do filmowego stylu adekwatnego do czasu akcji. Reżyser jednocześnie nie skupia się jedynie na formalnych fajerwerkach, a bezpretensjonalnie scala je z narracją. Jak dobry rzemieślnik, książkowo prowadzi linię fabularną odhaczając kolejne punkty dramaturgicznej osi.
Część II – poemat pewnej miłości
Drugą część w klasycznym porządku symfonicznym stanowi wolna, pełna melancholii pieśń. Niewątpliwa siła Maestra tkwi w ukazaniu bardzo nietypowej relacji uczuciowej pomiędzy Leonardem Bernsteinem, a jego żoną Felicią Montealegre. Oparta na skrajnościach, a wręcz paradoksach, ale przesiąknięta głęboką czułością, po prostu najczystszą ludzką miłością. Wyjątkowa chemia wyczuwalna na ekranie za sprawą duetu Cooper/Mulligan oddaje rozwibrowanie emocjonalne dwóch ciał. Jednak związek Bernsteina niepozbawiony był wzlotów i upadków. Liczne romanse Lenny’ego z mężczyznami (choć nie ukrywam, że dziwną decyzją było potraktowanie wątku bliskiej relacji z Aaronem Coplandem do zaledwie jednego zdania…) odcisnęły trwałe piętno na ich więzi. Montealegre mimo wszystko trwała przy Bernsteinie wybaczając mu i rozumiejąc jego wewnętrzne rozterki natury genderowej.
Część III – mahlerowska potęga
Kulminacyjnym punktem całej historii jest niewątpliwie scena legendarnego wykonania II Symfonii „Zmartwychwstanie” Gustawa Mahlera w katedrze w Ely. Bradley Cooper przygotowywał się do niej około sześciu lat trenując sztukę dyrygentury. I niestety samo dyrygowanie w jego wykonaniu jest mocno nadekspresyjne (nawet jak na standardy ekstatycznego w ruchach Bernsteina), ale moc sekwencji przebija wszystko, co w tym roku obejrzałem. Tak, to moja ulubiona scena tego roku. Majestatyczna muzyka Mahlera wypełniająca salę kinową (dziękuję Jordanki w Toruniu za fantastyczne nagłośnienie!) wprowadziła mnie w stan prawdziwej euforii i całkowitego wzruszenia. Sztuka filmowa doskonale zespoliła się z muzyką jeszcze dobitniej podbijając emocje poprzez montaż, ruchy kamery i zbliżenia na twarze przepełnione pasją tworzenia artyzmu tu i teraz. Reżyser z pieczołowitością starał się odwzorować rejestrację telewizyjną koncertu z 1973 roku wykorzystując podobne ustawienie kamery i ujęcia. Jednakże w wieńczącym momencie mahlerowskiego arcydzieła oko obiektywu kieruje nie na Bernsteina, a na twarz jego żony, która wyraża pełną miłości myśl – wybaczam.
Część IV – finał, podsumowanie
Oczywiście najnowszy film Coopera nie jest pozbawiony wad. Niestety najbardziej sypie się na poziomie scenariusza, który nie do końca może zdecydować się czy opowiada o życiu Bernsteina, czy jednak jest biografią Felicii Montealegre. Wyraźne pęknięcie dramaturgiczne dość mocno przeszkadza w odbiorze, emocjonalnie wybijając widza z misternie wyreżyserowanej tkanki filmowej. Reżyser wraz ze swoim współscenarzystą Joshem Singerem (autor oscarowego Spotlight) postawili na synergię dwóch punktów widzenia, jednakże ów połączenie nie przyniosło oczekiwanego efektu. Maestro pozostaje obrazem trochę w pół drogi – z jednej strony chcę kompleksowo opowiedzieć historię artysty większego niż życie (cierpiąc na syndrom fincherowskiego Manka, który wymagał od widza dość dobrej znajomości faktograficznej podmiotu), z drugiej zaś pragnie oddać głos będącej w jego cieniu żony. Mimo wszystko dzieło Coopera jest bardzo szczerym i pełnym pasji projektem, który warto obejrzeć w kinie (szczególnie dla wybitnej sceny w katedrze!). Reżysersko Bradley poczynił duży krok do przodu w stosunku do Narodzin gwiazdy, przede wszystkim świadomie panując nad formalną warstwą obrazu. I pewnie za to już niedługo posypią się oscarowe nominacje.