Od czasu kiedy obejrzałem film Kennetha Lonergana podczas 7. edycji America Film Festival, w mojej głowie powstało już kilka jego podsumowań. Zastanawiałem się czy obejrzałem prawdziwe amerykańskie arcydzieło, czy jednak swego rodzaju przyczynek, który nie został do granic arcydzieła w pełni rozwinięty. Mimo, że to znakomicie napisane i wybornie zagrane kino, to zbliżam się ku temu drugiemu stwierdzeniu.
Manchester by the sea to bardzo inteligentnie skonstruowana saga rodzinna – gatunek przez Hollywood mocno zapomniany. Lonergan nie wchodzi tutaj jednak w schematy, nie ma konfliktów na tle niefortunnego zamążpójścia czy niechcianych ciąż. Jest swego rodzaju znamię na ciele rodziny, które jest wynikiem śmierci jednego z jej członków. Śmierć zresztą „towarzyszy” bohaterom, a szczególnie głównemu Lee wybitnie zagranemu przez Casey Afflecka, od dawna. Ona wpływa na wielkie zmiany w ich życiu, ona nie pozwala im spokojnie żyć. W Manchester by the sea być może najmocniej w tej dekadzie, a na pewno najmocniej i najbardziej wiarygodnie w tym filmowym roku obejrzeliśmy „mechanizm” przepracowywania traum. W przypadku bohaterów filmu Lonergana mechanizm nieprawdopodobnie trudny, mozolny, jak się w końcu może okazać niemożliwy do przeprowadzenia. Bogactwo emocji w Manchester by the sea jest jak widać niezwykłe i Lonergan jest ich jedynym, jakże dojrzałym autorem. Po stronie scenariusza, bo jednak nie po stronie reżyserii.
Kenneth Lonergan jest jednym z tych twórców, którzy potrafią niesamowicie pisać, ale reżysersko nie zawsze są w stanie dotrzymać kroku samemu sobie. W przypadku Manchester by the sea widać to dość wyraźnie, jako że materiał napisany jest porywający – genialnie łączący momenty komediowe z dramatycznymi. Problem w tym, że jest tu sporo sekwencji, które wyglądają jakby były ustawiane pod teatr, żeby niejako „informować”: „Tak, to tutaj będziecie wzruszeni. To tutaj będą te największe emocje”. Takich chwil w Manchester by the sea jest wiele, co działa na jego korzyść, jak i na niekorzyść.
Na korzyść, bo rzeczywiście te momenty są punktowane celnie, a emocje prawdziwe i wyjątkowo dojmujące (chociażby jedna z najlepszych scen, jakie w tym roku pojawiły się w kinie – rozmowa świetnej Michelle Williams z Affleckiem). Na niekorzyść, gdyż te emocjonalne wybuchu przy okazji pokazują jaki standard emocji powinien być utrzymany przez cały film. Problem w tym, że co Lonergan-scenarzysta umiał zrobić, tego Lonergan-reżyser nie potrafił dopełnić. Dlatego Manchester by the sea jest filmowym rollercoasterem, co oznacza tyle, że brak mu stabilizacji na jednym emocjonalnym rejestrze. Oczywiście można powiedzieć, że to przez te chwile, w którym staje się komediodramatem (bo naprawdę kilka scen jest w nim rozbrajających), ale wydaje mi się, że nie w tym jest problem, a właśnie w tym, że te wybuchowo, jak na tacy pokazywane emocje, po prostu nie zawsze wybrzmiewają z tą samą siłą. A przynajmniej nie zawsze z taką, jaką powinny, gdyby brać pod uwagę walory tekstu Lonergana.
Na koniec jednak, żeby nie było tak gorzko, bo przecież znakomity to film, wielki atut – odkrycie Lucasa Hedgesa! To, że Affleck jest lepszym aktorem od swojego brata, a Williams jest po prostu jedną z najlepszych aktorek całego Hollywood wiedzieliśmy od dawna. Jednak młodego Lucasa nie znaliśmy i za poznanie go Kennethowi Lonerganowi będziemy wdzięczni na lata. Co za rola, co za dojrzałość, co za timing. Oby Akademia o nim nie zapomniała, tak jak w zeszłym roku o Jacobie Tremblayu!