„Marsjanin”: gdyby nie Iron Man…

Ósemka będzie główna bohaterką tej recenzji. Łączą się z nią dwie podstawowe okoliczności. Jedna to moja ocena Marsjanina Ridleya Scotta. Druga to z kolei okres, w którym Ridley nie nakręcił w pełni udanego filmu. Miejmy nadzieję, że wraz z Marsjaninem ta seria się ostatecznie kończy.

Ryzyko stworzenia filmu science-fiction po zeszłorocznym Interstellar było olbrzymie. Christopherowi Nolanowi co prawda nie udało się stworzyć filmu, na który czekaliśmy – takiego, który zmieniłby ten gatunek, sprawiłby że kino sci-fi niejako skończyłoby się w tym stanie w jakim je zastaliśmy przedtem. Jednak wciąż ciężar gatunkowy tamtego obrazu był absolutnie niebagatelny. Tym większej sztuki dokonał Ridley Scott, że udało mu się stworzyć kino świeże, oryginalne (choć Moon z tego przebija na kilometr), co najważniejsze lekkie i nieprzygniatające do ziemi. Narażę się pewnie niektórym, ale powiem, że chwilami Scott przebił Nolana w podejściu do tematu.

Mało w tym filmie wielkich słów, dylematów całej ludzkości. Wszystko wygląda tu bardziej przyziemnie, jak nomen omen ziemniaki, którymi przez cały pobyt na Marsie pożywiał się bohater grany przez Matta Damona. Jest to główny atut filmu Scotta – mamy w nim do czynienia z prawdziwym bohaterem, z którym spędzamy tyle czasu, że potrafimy się zaangażować w jego sytuację. Co jeszcze ważniejsze, on sam zbliża nas do siebie nie poprzez patos, żałość swojej sytuacji, a humor oraz niekwestionowany intelekt. Mark cały czas myśli, co robić dalej, aby przeżyć. Oglądanie Marsjanina w tym kontekście to bardzo dobra zabawa – zaczynamy się zastanawiać co nowego może wymyślić nasz bohater i kibicujemy mu, aby jego starania nie spaliły na panewce.

martian-tifrss0003frnleft-1001rrgb_0

Jessica Chastain dowodzi ekipą z Marsa

Ciekawie w tym kontekście wygląda także sytuacja na Ziemi, którą z perspektywy pracowników NASA obserwujemy równolegle. Tutaj także znajdziemy interesująco skonstruowanych bohaterów, w szczególności samego dyrektora Agencji, który nie jest bezmózgim urzędasem bez serca, a człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, który stara się jak może być zaradzić nadciągającemu kryzysowi. Jeff Daniels jest w tej roli absolutnie idealny, oddając dwoistość swojej postaci. Reszta towarzyszy wypada nieco bardziej sztampowo, a przez to też ich dramat wydaje się być bardziej wymuszony. Scott jednak nie koncentruje się na tym aspekcie opowieści, zwracając główną uwagę na analityczne podejście do problemu, machinę decyzyjną w ramach struktury NASA. Jeśli byście mnie spytali, czy tak to mogłoby wyglądać, powiedziałbym, że bez wątpienia tak. Ten realizm Marsjanina to z jednej strony zasługa Scotta, z drugiej zaś znakomitego scenariusza Drew Goddarda, który bardzo wiernie oddał materiał wyjściowy.

Marsjanin ma jeszcze jeden wielki, nienazwany dotychczas atut. Nazywa się on Matt Damon i jest teraz bodaj najbardziej lubianym aktorem Hollywood. Jego charyzmatyczna, niezwykle inteligentna rola pozwala uwierzyć w dramat Marka Whatneya, który za wszelką cenę stara się poradzić z zastaną sytuacją. Zaskakuje mądrość tej postaci, jej determinacja, która nie zmienia się jednak nawet na chwilę w desperację. Damon jest w Marsjaninie genialny, jednocześnie zabawny i przeszywająco prawdziwy. Gdyby na ekranie pojawiał się aktor mniej interesujący, film ten straciłbym pewnie połowę ze swojej wartości.

themartian

Jeff Daniels i Donald Glover próbują sprowadzić Matta Damona na Ziemię

Dodajmy do tego obsadę drugoplanową z ChastainWiig na czele, oraz wybitne zdjęcia Dariusza Wolskiego (kiedy ten człowiek w końcu dostanie nominację do Oskara?!) i mamy niemal idealny film sci-fi. Niemal, bo końcówka na Iron Mana rozczarowuje przeraźliwie i chciałoby się, żeby ją przemyślano ponownie i zmieniono. Mamy jednak co mamy. Nie oznacza to jednak, że Marsjanin przestaje być dobrym filmem. Przeciwnie, pozostaje filmem nie tylko dobrym, co znakomitym.

Scott wreszcie wraca do korzeni i przez to także do świetnej formy. Warto było czekać!

Stasierski_8

Start typing and press Enter to search