Mój przyjaciel Hachiko

Mieliście pewnie wielokrotnie takie momenty, kiedy czytając informacje na temat określonego filmu, pojawiała się u Was myśl: Nie, to nie może się udać. Za dużo jest elementów świadczących o tym, że to będzie złe. Sam miałem takich momentów multum. Co więcej, niekiedy takie nastawienie skłaniało mnie do rezygnacji z potencjalnie niezłego seansu. Spójrzmy na ten przykład – Mój przyjaciel Hachiko składa się elementów następujących:

– amerykański film

– film o zwierzęciu ergo wyciskacz łez

– film z Richardem Gere w roli głównej (wiem co powiecie: A Pretty Woman? Nie kocham)

– film Lasse Hallstroma w słabej formie.

W skrócie – recepta na katastrofę. Tymczasem ten wyśmienity film, po który sięgnąłem w chwili dużej desperacji, okazał się jednym z najpotężniejszych katharsis w moim filmowym życiu. Nigdy nie przeżyłem tak dużej fali emocji, jak podczas oglądania Mojego przyjaciela Hachiko. Wyobraźcie sobie wydarzenie, które doprowadza Wasze ciało do stanu, w którym wielka gula pojawia się w gardle i nie schodzi aż do końca, wywołując przy tym niekontrolowane wzruszenie. Tak czułem się podczas tego filmu. Co ważne jednak, stan ten nie jest wywoływany manipulacją, łatwymi środkami przekazu, a ekranową prawdą. Jeśli ktoś kocha zwierzęta, tak jak ja, będzie się podczas tego filmu czuł głęboko dotknięty i jednocześnie niesamowicie pozytywnie naładowany. Czasem tak mocne uderzenie po prostu się przydaje. Nie ma lepszego filmu pokazującego, kto tak naprawdę jest najlepszym przyjacielem człowieka. Gdyby ludzie byli tak wierni i kochający jak zwierzęta, świat byłby dużo prostszy. Naiwne? Być może, ale w takiej naiwności jest zawsze trochę prawdy. Dla mnie wystarczy.

Polecam najserdeczniej, nie tylko miłośnikom psów!

P.S. Warto przy okazji zapoznać się z prawdziwą historią psa, na której oparty został film. Krótko w tym miejscu.

Start typing and press Enter to search