American Film Festival po raz piętnasty zagości we Wrocławiu i po raz piętnasty wezmę udział w tym wydarzeniu. Program 15. AFF znajduje się TUTAJ.
Z AFF wiąże się wiele pięknych wspomnień, chociażby spotkanie na wywiad z Toddem Solondzem, czyli jedną z legend amerykańskiego kina niezależnego, reżyserem m.in. filmów „Happiness”, „Palindromy” i „Opowiadanie”.
Michał Hernes: Przez pańskie filmy przewija się dużo dobrej i zróżnicowanej muzyki. Domyślam się, że pośrednio przyczyna tkwi w tym, że w przeszłości bardzo chciał pan zostać muzykiem.
Todd Solondz: Tragedia polega na tym, że miałem wszystko poza talentem. Gdybym go posiadał, niewątpliwie poszedłbym właśnie w tym kierunku. Mojej mamie wydawało się, że jeśli kontynuowałbym naukę gry na pianinie, stałbym się kolejnym Władimirem Horowitzem. Niestety, trochę ją poniosła wyobraźnia.
Proszę nie patrzeć na siebie tak autoironicznie. Trudno mówić o wielkich muzycznych zdolnościach Woody’ego Allena, ale mimo to namiętnie koncertuje, kiedy tylko nadarza się ku temu okazja.
W moim przypadku po prostu cieszę się, że dane jest mi być filmowcem.
Właśnie, porozmawiajmy o pańskich filmach. W „Opowiadaniu” jest scena, w której początkujący dokumentalista, grany przez Paula Giamattiego, pokazuje producentce filmowej fragmenty swojego dzieła, upierając się, że kocha swoich bohaterów. Producentka ma zupełnie inne zdanie na ten temat.
W tej historii trochę bawię się tym, jak moje filmy są odbierane. Nie zamierzam nikogo osądzać, bo kocham moich bohaterów. Przede wszystkim jednak uważam, że film musi mówić swoją treścią sam za siebie. Gdybym nawet w najmniejszym stopniu nie przejmował się życiem i losami swoich bohaterów, nie byłoby sensu, żebym się tym zajmował. Mówimy przecież o strasznie ciężkiej robocie. Niezwykle trudno coś takiego zrobić, kompletnie się do tego dystansując. Nie kręcę filmów o ofiarach losu, tylko raczej o ludziach, którzy za wszelką cenę próbują się nimi nie stać.
Broni pan ich, tłumacząc, że bynajmniej nie chodzi panu o tworzenie osób obrzydliwych i groteskowych. Odpiera pan opinie, że czyni je to w pewnym sensie fantastycznymi.
Musimy zrozumieć, że pomiędzy fantastycznością a obrzydliwością rozgrywa się prawdziwe życie. Czyni to te postacie podobnymi do mnie.
Wielokrotnie podkreśla pan również, że nie potrafiłby pan zrobić filmu, w którym dramat nie spotyka się z komedią.
Małżeństwo humoru z patosem niesamowicie mnie porusza, a przede wszystkim ogromnie bawi. Właśnie w ten sposób doświadczam życia i je odbieram. Myślę, że z tego powodu moje produkcje wywołują takie, a nie inne, reakcje.
To prawda. Uwielbiam fragment „Opowiadania”, w którym przeciętna amerykańska rodzina w trakcie rozmowy przy stole niespodziewanie zbacza na temat swoich żydowskich korzeni i Hitlera. Skąd wzięła się ta kapitalna szermierka słowna między synkiem a jego rodzicami?
Moi dziadkowi od strony matki pochodzą z Polski i ona także urodziła się w Europie. Dorastałem więc ze świadomością, że nigdy nie poznałaby mojego ojca, gdyby Hitler nie istniał. Wówczas nie musiałaby wyemigrować do Stanów Zjednoczonych.
Tak, to ma sens. Pogadajmy jednak o innym pańskim wspaniałym dziele, to znaczy o „Happiness”. Wujek Charlie wziął się podobno z inspiracji „Cieniem wątpliwości” Alfreda Hitchcocka. W trakcie seansu mogą się nasunąć skojarzenia z „Lolitą”.
To prawda, inspirowałem się wieloma rzeczami. Tytuły, które wymieniłeś, absolutnie się zgadzają, ale szczerze powiedziawszy, w trakcie pracy nad scenariuszem nawet nie zauważyłem, gdy wszystkie te pomysły zaczęły mi przychodzić do głowy i że pochodzą z ważnych dla mnie utworów albo z codziennego życia. Nie wiem, czy o tym słyszałeś, ale w ostatnim tygodniu w Ameryce wydarzył się wielki skandal. Wyszło na jaw, że trener futbolowej drużyny zgwałcił w Pensylwanii dziesięcioro dzieci. Dowodzi to, że pewne wydarzenia mają miejsce nieustannie. To więc niejako naturalne, że jako filmowiec czerpiesz z tego garściami.
Skoro już zboczyliśmy na drażliwe tematy, warto porozmawiać o, ukazanym w „Palindromach”, problemie aborcji, chociaż sam pan mówi, że film traktuje nie tylko o niej, ale także o samych bohaterach.
A konkretnie stawia pytanie, czy człowiek może się zmienić i na ile pozostaje wtedy dawnym sobą. Chodzi o ważne pytania natury filozoficznej. Rzecz opowiada o małej dziewczynce, która za wszelką cenę chce stać się mamą. Nawet, gdy dowiadujemy się, że to nie może nastąpić, wciąż nie potrafi przestać tego pragnąć. I niewykluczone, że kiedyś się nią wreszcie stanie. Inną odmianą macierzyństwa, o której opowiedziałem w tym filmie, jest adopcja. Jak widać, staram się na to patrzeć z różnych stron czy punktów widzenia.
Kompletne przeciwieństwo przyśpieszonego dojrzewania zaprezentował pan z kolei w swoim najnowszym filmie, czyli „Czarnym koniu”.
Tak, tu mamy do czynienia z bohaterem niedojrzałym i dziecinnym. To dorosły facet koło trzydziestki, który emocjonalnie wciąż znajduje się w szkole. Na jego przykładzie widać, że dojrzewanie bywa trudną i traumatyczną sprawą. Jeśli ogląda się dużo hollywoodzkich filmów czy amerykańskich programów telewizyjnych, widać, że dominuje w nich luźny i przyjemny, komediowy ton. Osobiście chciałem na całą sprawę spojrzeć z zupełniej innej strony. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale rodzice głównego bohatera oglądają „Kroniki Seinfelda”. Jason Alexander gra w tym serialu gościa o imieniu George. Moja postać to jego tragiczniejsza odmiana.
To kolejna inspiracja, nie mogę więc nie zapytać o pańskich ulubionych pisarzy.
Przyleciałem tu z moim bardzo dobrym przyjacielem, scenarzystą i literatem Brucem Wagnerem, którego twórczość uwielbiam. Z europejskich gryzipiórków bardzo lubię dzieła Thomasa Bernharda, Michaela Houellebecqa i wielu innych. Przeczytałem niedawno cudną książkę o samobójstwie. Napisał ją Edouard Leve. Był on Francuzem, który zaraz po jej napisaniu się zabił.
Wracając jednak do sedna sprawy, chciałbym podkreślić, że to, że dana książka czy film bardzo mi się podoba, nie oznacza automatycznie, że mnie inspiruje. Prawdopodobnie bardziej inspirujące są okropne rzeczy, które dostrzegłem w słabych filmach i powieściach. Chodzi mi zwłaszcza o programy telewizyjne, które oglądałem, kiedy dorastałem. Była to rozrywka pusta i niskich lotów, choć nie brakuje odstępstw od reguły. Gdy byłem mały, ogromnie wpłynęły na mnie „Dźwięki muzyki”.
Dlaczego?
Miałem pięć lat i bardzo kochałem ten musical. Gdyby nie ta miłość, prawdopodobnie nie wyreżyserowałbym „Palindromów”. Wszystkie słoneczne piosenki z mojej produkcji są wyraźnie zainspirowane tym, co śpiewała rodzina Trappów.
Na koniec muszę zapytać o jedną rzecz. Filmy kręci pan rzadko i ma pan problemy ze znalezieniem na nie funduszy. Może, wzorem Woody’ego Allena, powinien pan szukać ich w Europie?
Pamiętaj, że mówisz o kimś, kogo produkcje mają znacznie większe budżety niż moje. Fajnie byłoby pracować w komfortowych warunkach, ale jest, jak jest. Nie przesadzałbym natomiast z jego problemami. Moje nie podlegają dyskusji, ale nie robię z tego tragedii. Cieszę się, że mam jakąś widownie, która sięga po moje filmy.
Wywiad ukazał się na łamach portalu Stopklatka.pl