Jeden z amerykańskich recenzentów Mostu szpiegów stwierdził bardzo dosadnie, że Steven Spielberg stał się najnudniejszym reżyserem Hollywood. Jest w tym trochę prawdy, co powinno zwiastować, w którym kierunku pójdzie ta recenzja. Jednak chyba Was zaskoczę. W swojej nudnej naturze, Spielberg od lat dążył do stworzenia poważnego filmu na miarę jego talentu. Z Monachium się nie udało, z Czasem wojny i Lincolnem tym bardziej. Warto było jednak poczekać na Most szpiegów, który z tych filmów zapowiadał się paradoksalnie najgorzej. Spielberg rzeczywiście stał się nudnym reżyserem. Nudnym w swoim dążeniu do perfekcji.
Oczywiście Most szpiegów nie jest filmem perfekcyjnym. Jednak oceniając go w kontekście ostatnich dokonań Spielberga, nie można mu odmówić klasy. Dawno Steven nie nakręcił czegoś tak satysfakcjonującego jak właśnie historia Jima Donovana, prawnika ubezpieczeniowego, który stał się w latach 50. i 60. cichym bohaterem Zimnej Wojny. Brzmi to jak na wskroś amerykańska historia. Tym większe brawa dla Spielberga, że udało mu się z niej wycisnąć tyle realnych, wiarygodnych emocji. Most szpiegów, reklamowany jako thriller, trudno jednoznaczenie zakwalifikować do tego gatunku. Dla mnie to bardziej mocno personalny dramat oparty na konflikcie osobowości, z wieloma zaskakującymi momentami komediowymi (Would it help?) i naprawdę solidnie budowanym napięciem. Spielberg pokazuje się tutaj jako wielki pro, który mimo dużego angażu czasowego (film trwa niemal 2,5 godziny), potrafi widza zainteresować, chwilami nawet ekscytować, nie dostarczając natomiast momentów nudy.
Prawda jest taka, że Most szpiegów to film oparty głównie na dialogach. Nie można jednak powiedzieć, żeby był przegadany. Przecież tym większą jest sztuką, aby wywołać napięcie w historii zbudowanej tylko na rozmowach. Kluczowe jest więc to, aby były one ciekawie rozpisane. W Moście szpiegów widać dialogową rękę braci Coen, którzy pomagali w pisaniu scenariusza. Dzięki ich dystansowi i przewrotnej naturze, film Spielberga nie jest do końca poważny, przeciwnie jest w nim bardzo wiele momentów, w których śmiejemy się. To ważne w kontekście historii, o której Spielberg opowiada, pełnej fragmentów emocjonalnie rozrywających, wyciskających łzy. Właśnie w nich ta ironia jest najważniejsza i tym bardziej zaskakująca u takiego reżysera, którego bardziej znamy z powagi, dociskania śruby emocji do granic możliwości. Tutaj Spielberg tego nie robi, na czym Most szpiegów zyskuje niesamowicie.
Jednak nic by z tego zysku nie było, gdyby nie para głównych aktorów, dzięki którym postaci Donovana i Rudolfa Abela (o niego toczy się konflikt między USA a ZSRR) zapadają w pamięci. Tom Hanks, aktor wybitny, ale przed laty nieco zaszufladkowany, potwierdza po raz kolejny, że nie ma lepszego amerykańskiego odtwórcy postaci pozytywnych. Donovan jest szlachetnym, dobrym człowiekiem, którego za jego zaagnażowanie spotykają szykany (ten fragment filmu jest dla mnie najmocniejszy, Spielberg i Hanks pokazali w nim największą klasę!). Miło patrzeć na to, jak Hanks radzi sobie z tym nieco jednostronnym materiałem. Gdyby nie jego aktorska inteligencja, Donovan byłby postacią wybitnie przerysowaną, a tak jest uniwersalnym bohaterem, który potrafi inspirować.
Jeszcze lepszy od Hanksa jest Mark Rylance grający Rudolfa Abela. Abel od samego początku spokojnie podchodzi do sytuacji, w której jego życie wisi na włosku. Rylance okazał się idealnym odtwórcą roli tego ze stoickim spokojem podchodzącego do życia człowieka, którego z Donovanem połączyła nie tylko wspólna sprawa, ale też zwykła ludzka przyjaźń i uznanie. Gdybym miał możliwość przyznawania nominacji do Oskara, Rylance (ale też i Hanks) byłby już pewny swojej.
Podobnie zresztą jak Janusz Kamiński za zdjęcia i Thomas Newman za muzykę, którzy przypomnieli, że wciąż potrafią robić magię. Spielberg zaś przypomniał sobie, że jest wciąż jednym z najważniejszych reżyserów w Hollywood. Może i nudnym, ale w wypadku Mostu szpiegów, ta nuda nabiera jak rzadko pozytywnego znaczenia.