Zacznę bardzo cynicznie. Niemal po każdej gali oskarowej pojawia się podobny problem – czy wystarczy zagrać osobę chorą, zniekształconą przez chorobę lub po prostu przyprawić aktorowi dodatkowy nos, żeby wygrać nagrodę Akademii Filmowej? Coroczne doświadczenia wskazują, że tak i właściwie bez względu na jakość roli. Kilka przykładów:
Teraz do tego grona dołączyła Julianne Moore, która za 5 próbą w końcu zdobyła Oskara dla najlepszej aktorki. W Motyl. Still Alice Moore gra profesor filologii angielskiej, u której wykryta zostaje choroba Alzheimera. Powiecie – rola skrojona na Oskara. Ja powiem – w tym momencie koniec z cynizmem i czas na konstruktywną krytykę.
Film Richarda Glatzera (reżyser zmarł niewiele po oskarowym triumfie Moore) i Washa Westmorelanda nie ma w sobie nic z typowej Oscar bait (oskarowej przynęty – tłumaczenie autorskie), jaką była chociażby Teoria wszystkiego. Motyl. Still Alice (okraszony chyba najbardziej idiotycznym tytułem tego roku) to bardzo smutna, subtelnie opowiedziana historia o wielkim ludzkim dramacie. Trudno sobie wyobrazić co może się dziać w głowie wykształconej osoby, której praca oparta jest wyłącznie na pracy umysły, kiedy jej mózg zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Dla mnie to dramat zupełnie nie do opisania. Glatzer i Westmoreland podjęli się trudnego zadania dotarcia do umysłu takiej osoby, biorąc za podstawę książkę Lisy Genovy. Wiele aspektów złożyło się na ich sukces.
Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego sposobu opowiadania tego typu historii. Glatzer i Westmoreland opowiadają historię z wielką subtelnością, nie ma w ich stylu żadnych zbędnych, przerysowanych gestów. Niektórzy powiedzą, że przesadzają z tym, bo przez to nie można poczuć w tym filmie typowych dla takich opowieści emocji. Pytanie brzmi czy nie jest to lepszy styl? Po prawdzie przez to Motyl. Still Alice zbliża się do kina telewizyjnego, ale wolę takie kino telewizyjne, niż sztucznie wyciskające łzy filmy o zdeformowanych ludziach. Aktorstwo nie jest tutaj jednak w ogóle telewizyjne. Julianne Moore dostała w końcu rolę, na którą czekała…Akademia Filmowa. Nie można jednak nie docenić jej aktorstwa, które jak zwykle jest na najwyższym poziomie. Postać profesor Alice Howland to było wielkie wyzwanie, którego Moore podjęła się z godną szacunku odwagą. Co ważne nie przeszarżowała w żadnym momencie, a popisowa scena przemówienia pozostaje jednym z najbardziej przejmujących momentów ostatniego roku w kinie. Ważne dla sukcesu filmu było to, żeby Moore nie pozostała samotna na placu boju. Pomogli jest znacząco Alec Baldwin jako nomen omen zupełnie niepomocny mąż oraz najlepsza w swojej karierze Kristen Stewart, która po roli w Sils Marii po raz kolejny pokazuje, że czas zapomnieć o jej zaszufladkowaniu jako Belli Swan.
Tercet aktorski Moore-Baldwin-Stewart, z pomocą bardzo subtelnie prowadzącej historię pary reżyserów, pozwala zapomnieć o polskim tytule tego solidnego filmu.