Co roku pojawiają się filmy, które nas tak zaskakują, tak mocno pozostają w pamięci, że nie sposób o nich nie napisać chociażby paru zdań. Niestety często spotykają się one ze ścianą mainstreamowego repertuaru, narzucanego przez dystrybutorów, a co za tym idzie obowiązkowego do ocenienia w pierwszej kolejności. Przez to też niektóre z nich siłą rzeczy pomijamy. Podobnie jak w zeszłym roku, podczas naszego pierwszego spotkania z Tomkiem Samołykiem, wracamy do nich teraz, koncentrując się na pierwszej połowie 2014 roku. Trzeba powiedzieć, że jest o czym pisać!
Anioł śmierci (reż. Lucia Puenzo, premiera 14 lutego 2014)
Stasierski: Natalia Oreiro w filmie o jednym z największych zbrodniarzy ludzkości Josefie Mengele? Wolne żarty, a jednak się udało. Gwiazda znanej opery mydlanej gra ciężarną kobietę, która staje się obiektem zainteresowań Doktora-śmierć. Dokładniej to nie ona, tylko jej bliźniacza ciąża, którą doktor planuje wykorzystać do swoich eksperymentów. Anioł śmierci to film skromny, znakomicie opowiedziany, z dobrze budowanym napięciem. W sposobie ukazania głównej postaci można go porównać do słynnego Upadku, który także w nieco innym świetle pokazał Adolfa Hitlera. Tutaj Mengele też jest człowiekiem z krwi i kości. Jednak jest też potworem, monstrum w ciele człowieka, które nie cofnie się przed niczym, by swoje szalone idee wcielić w życie. Co ważne, ani Lucia Puenzo, ani grający Mengele rewelacyjny Àlex Brendemühl, nie przekroczyli nigdy granicy, w której Doktora-śmierć można byłoby określić mianem dobrego wujka. Przez to też Anioł śmierci nie popada w karykaturę, pozostaje zaś do samego końca wciągającą intrygą.
Locke (reż. Steven Knight, premiera 11 kwietnia 2014)
Sobolewski: Najcenniejszym aktywem każdego aktora jest charyzma. Ta iskra boża pada jednak na nielicznych. Tom Hardy miał szczęście. Gdyby kogoś z Was nie zdążył on jeszcze przekonać do swojego talentu w Warriorze, Incepcji, czy chyba najbardziej jako potężny Bane w ostatniej części trylogii Batmana Christophera Nolana, to właśnie dostał taką okazję. Potem może być już za późno (wróże Hardy’emu wielka karierę). W Locke’u spędzamy z nim sam na sam 80 minut w jego BMW X5 (tutaj link afiliacyjny do salonu BMW, jeśli kupisz za naszym pośrednictwem jedno BMW, dostaniemy do naszej redakcji czajnik). Tkwimy w zamknięciu, zmuszeni towarzyszyć mu w niekończących się i trudnych rozmowach telefonicznych. Brzmi jak fabularny strzał w oba kolana? Nie po tym, co zobaczycie na ekranie. Locke to celny strzał w sam środek tarczy! Dzięki Hardy’emu wszystko nabiera niepokojącego dramatyzmu, a nasza wieź z bohaterem budowana jest autentycznie i bez pójścia na skróty. Jeśli cenisz surowy jak czerwone mięso, a zarazem pozbawiony wszelkich fajerwerków, dramat to trafiłeś na właściwą autostradę. Świetna rzecz o braniu odpowiedzialności za trudne życiowe decyzje.
Obywatel roku (reż. Hans Petter Moland, premiera 16 maja 2014)
Stasierski: Komedia? Nie do końca, choć na sali słychać było wybuchy niekontrolowanego śmiechu. Dramat? Też nie do końca, choć samo zawiązanie akcji mogło zwiastować taki obrót sprawy. Dodajmy obrót, którego nikt chyba nie chciał. Na szczęście, po początkowej wizycie w rejonie typowego kina spod znaku Życzenia śmierci, film Hansa Pettera Moland stał się obrazem zupełnie nieprzewidywalnym w swojej błyskotliwości i inteligencji. Z tradycyjnego dramatu zamienił się w coś na kształt monty pythonowskiej rozprawy o facecie z wielkim pługiem, który postanawia rozprawić się z mafią, która zabiła mu syna. Jest tutaj naprawdę wszystko – kupa śmiechu, trochę zadumy, efektowna akcja, rewelacyjne aktorstwo (uwaga na Bruno Ganza!). Jest też osoba, bez której sukces tego filmu byłby daleko mniejszy. Nazywa się Stellan Skarsgaard, a może już teraz powinniśmy powiedzieć Stellan Midas Skarsgaard. Czego się ten aktor nie dotknie, zamienia się w złoto. Cóż za kariera po tylu latach grania na drugim planie!
Babadook (reż. Jennifer Kent, premiera 30 maja 2014)
Sobolewski: Zacznę z grubej rury: nigdy nie widziałem straszniejszego filmu. Jako recenzent, by nie stracić na wiarygodności, muszę uważać na takie śmiałe tezy. W tym przypadku jestem jednak spokojny. Pozwólcie, że wytłumaczę. Po pierwsze – ciężko mnie wystraszyć, po drugie – nie jestem specjalnym fanem horrorów (choć te najlepsze staram się oglądać). Na Babadooka poszedłem z rekomendacji oraz po przeczytaniu o genezie tego filmu. Co istotne, debiutancki film Australijki Jennifer Kent powstał w dużej części dzięki społeczności KickStartera (największy na świecie portal crowd-foundingowy). Pozwoliło to obejść podczas jego pisania, kręcenia i montowania sztywne wytyczne wszystko-wiedzących wytwórni, które tak często kastrują filmy z ich oryginalnych założeń. Finalnie dostajemy unikatowy produkt – autorski, niezależny i co bardzo ważne, cholernie straszny film. Dawno nie widziałem w kinie tak świeżego i nowatorskiego podejścia do tematu. Reżyserka nie odwala tu żadnej gatunkowej checklisty – nie mamy zatem straszenia screamerami, nie ma krwi, zombii, ani długonogiej blondynki o intelekcie świnki morskiej. Film niczym, odznaczony Medalem Honoru, saper unika wszelkich gatunkowych pułapek. Przez 90 minut oglądamy inteligentny festiwal napięcia, który niejedną osobę może wypchać z fotela poza salę kinową (co się przydarzyło podczas mojego seansu 2 osobom. P.S – to prawda). Wielkim bohaterem filmu są niesamowite zdjęcia autorstwa Radosława Ladczuka (Jesteś Bogiem), które potęgują jeszcze bardziej efekt ciacha w gaciach. Ostrzegam bez żadnej przesady – to film tylko dla osób o tytanowych (stal to za mało) nerwach.